Zapoczątkowany przez Hamas w październiku łańcuszek przemocy powiększył się o kolejne ogniwo: sponsorowani przez Iran iraccy bojownicy zaatakowali amerykańską bazę w Jordanii. Niewykluczone, że Teheran w coraz mniejszym stopniu kontroluje organizacje, nad którymi sprawuje patronat.
Nic nie jest proste, a relacjonowanie wydarzeń na Bliskim Wschodzie zawsze przypominało opisywanie mozaiki, którą czytelnik mógłby sobie tylko wyobrazić. Nie inaczej jest tym razem: oto w niedzielę nad bazą Amerykanów Tower 22 na krańcu Jordanii, na terytorium wbijającym się szerokim klinem między terytoria Syrii i Iraku, pojawił się dron-samobójca. Zgodnie z bardzo oszczędnie dawkowanymi informacjami maszyna spadła w mieszkalnej części obozu, wywołując niszczycielską eksplozję, która zabiła trzech amerykańskich wojskowych, a 34 innych raniła – ośmiu na tyle ciężko, że trzeba było ich ewakuować z Jordanii.
„To był bardzo pracowity dzień dla Islamskiego Ruchu Oporu w Iraku” – zachłysnął się w poniedziałek irański dziennik „Keyhan”, donosząc, że Irakijczycy dokonali w niedzielę w sumie ośmiu ataków na cele amerykańskie i izraelskie. O tym, jakie inne cele zostały zaatakowane, zdawkowo poinformowali tylko bojownicy: na ich celowniku miały się znaleźć amerykańskie bazy Shaddadi, Rukban i Tanf oraz „izraelska instalacja naftowa na Morzu Śródziemnym”.
Władze w Teheranie oficjalnie umyły ręce. – Nie uczestniczymy w procesach decyzyjnych grup oporu – oznajmił jeden z ich rzeczników. To dementi niewiele jednak znaczy dla Białego Domu, który za realnego sprawcę uznał Teheran i zapowiedział odpowiedź „w stosownym czasie i miejscu”. Zresztą reakcja już miała miejsce: w poniedziałek zaatakowano obóz irańskiego Korpusu Strażników Rewolucji pod Damaszkiem (Irańczycy wspierają nie tylko iracki „ruch oporu”, ale też syryjski reżim prezydenta Al-Asada). Odwetowego ataku mieli jednak dokonać Izraelczycy, Amerykanie na razie zdają się ważyć wszystkie „za i przeciw”. A Teheran z całych sił wypiera się jakiegokolwiek bezpośredniego związku ze sprawą. O ironio, wcale nie muszą kłamać: „długie ręce” Irańczyków regularnie zwykły się wymykać spod kontroli.
Epoka, kiedy w Teheranie śniono o eksporcie rewolucji – obalaniu kolejnych świeckich reżimów w regionie i tworzeniu klonów Islamskiej Republiki Iranu – dawno minęła. W jej miejsce przyjęto bardziej pragmatyczną koncepcję budowy „szyickiego półksiężyca”: grupowania pod patronatem Teheranu lokalnych społeczności szyickich, by z jednej strony wspierać i chronić ich interesy, a z drugiej – móc w sytuacji bezpośredniego zagrożenia dla Iranu „podpalić” cały region. I oczywiście prowadzić proxy wars, wojny zastępcze, gdy Teheran nie chce wikłać się bezpośrednio w konflikt, a jednocześnie ma zamiar dopiec swoim przeciwnikom. W retoryce Teheranu przybrał on od pewnego czasu miano „osi oporu”, być może w odpowiedzi na niegdysiejszą „oś zła”, jak administracja George'a W. Busha określała swoich adwersarzy na całym świecie.
Szyicki półksiężyc jest może wyszczerbiony, ale niewątpliwie istnieje. Oczywistym wyborem dla budowania wpływów jest południowy sąsiad, Irak, gdzie szyici stanowią mniej więcej dwie trzecie populacji. Równie atrakcyjnym terenem jest Liban, w którym szyici mogą stanowić już połowę społeczeństwa, jeśli nie więcej (ostatni spis powszechny w kraju przeprowadzono w 1932 r., wykazał on, że szyici stanowią jedną trzecią społeczeństwa). Na wschodnim krańcu Półwyspu Arabskiego mamy też Jemen, gdzie od dekady szyici toczą wojnę domową, w której krok za krokiem zwiększają swoją przewagę nad pozostałymi uczestnikami konfliktu. Szyici dominują w stosunkowo spokojnym, aczkolwiek rządzonym przez sunnicką monarchię, Bahrajnie. Zamieszkują roponośne, wschodnie obszary Arabii Saudyjskiej, choć w skali całego kraju nie są większością. Wielowyznaniową Syrią rządzi z kolei reżim alewicki – czyli grupujący wyznawców odłamu szyizmu, będącego hybrydą rozmaitych wierzeń i bliskowschodnich religii.
O ile jednak można mówić o patronacie czy sponsoringu Teheranu nad szyicką częścią sceny politycznej w Iraku, libańskim Hezbollahem, jemeńskim ruchem Huti czy syryjskim reżimem Baszara al-Asada (do listy można by też dorzucić sunnicki Hamas w Palestynie, ale to już nieco inna historia), o tyle trudno o twarde dowody kontroli Irańczyków nad którymkolwiek ze swoich partnerów. Nie jest do końca jasne, na ile operacje takie jak niedzielny atak na Amerykanów w Jordanii są wspólnie planowane, a na ile – zaledwie im komunikowane jako „fakt dokonany”. Teheranowi może to zresztą odpowiadać, w końcu jego „partnerzy” zwykle nie wchodzą sobie nawzajem w paradę, szkodzą Wielkiemu i Małemu Szatanowi (USA i Izraelowi), odwracając ich uwagę od samego reżimu ajatollahów. Czegokolwiek by nie zrobiły, jakaś korzyść z tego wynika.
– Tak, otrzymujemy moralne, polityczne i materialne wsparcie w każdej możliwej postaci z Iranu od 1982 r. – przyznał otwarcie już ponad dekadę temu przywódca Hezbollahu, szejk Nasrallah. – W tym czasie Irańczycy o nic nas nie prosili. A gdyby np. Izrael zaatakował irańskie instalacje nuklearne, a oni o coś poprosili, to przywódcy Hezbollahu musieliby usiąść, pomyśleć i zdecydować, co robić – uzupełniał. W podobnym tonie wypowiadają się o kontaktach z Teheranem jemeńscy Huti.
Oczywiście nie ma się co łudzić, że podopieczni Teheranu są w pełni samodzielni. Gdyby tak było, w łonie syryjskiego reżimu czy rządzącego Afganistanem ruchu talibskiego (skądinąd, w olbrzymiej mierze sunnickiego – zatem wykraczającego poza koncepcję „szyickiego półksiężyca”) nie pojawiałyby się rozłamowe „frakcje proirańskie”, najwyraźniej bliższe poglądom i portfelom ajatollahów. Własną historię mógłby też zapewne opowiedzieć Muktada as-Sadr – w ostatnich dwudziestu latach być może najważniejsza postać w historii Iraku po Saddamie Husajnie. W 2003 r. młody wówczas kleryk i dziedzic jednego z najważniejszych irackich klanów ajatollahów został objęty irańskim patronatem, w oparciu o irańskie wsparcie stworzył Armię Mahdiego (i szereg milicji, które później ją zastąpiły), w walce o władzę wywołał de facto wojnę domową, w trudniejszych momentach chroniąc się w irańskim azylu, aż niemal tę władzę zdobył. W którymś momencie irańscy patroni musieli zażądać od ambitnego mułły zbyt wiele, gdyż od kilku lat jest on gorącym krytykiem irańskich wpływów w Iraku.
Koniec końców, ich samodzielność w niczym Iranowi nie przeszkadza: wszystkie wspierane przez Teheran ugrupowania koncentrują swoją działalność na własnym terenie, bez ambicji stawiania się panarabskim czy panislamskim graczem (a dopiero takie regionalne ambicje mogłyby być zarodkiem konfliktu). Wsparcie dla nich pozwala przybrać pozę protektora szyitów czy muzułmanów w ogóle, a jednocześnie umyć ręce od odpowiedzialności za poszczególne podejmowane przez nich akcje. Irańczycy mogą wystąpić tu w charakterze dostarczyciela know-how, dobroczyńcy, rozjemcy w wewnętrznych sporach, dyskretnego dyplomaty. Maksimum efektu przy minimum odpowiedzialności. Strategia nieźle się sprawdzała choćby w latach 80., gdy Teheran mógł zakulisowo negocjować uwolnienie przez Hezbollah amerykańskich zakładników w zamian za broń i święty spokój.
Ale utrzymywanie korzystnej równowagi między realną przemocą a groźbą jej eskalacji to trudna sztuka. Teheran przyzwolił – a w każdym razie nie sprzeciwił się, bo prawdopodobnie z wyprzedzeniem wiedział, co się szykuje – na październikowy rajd Hamasu na Izrael, a także morskie ataki Huti na statki wpływające na wody Morza Czerwonego. Zapewne nigdy się nie dowiemy, czy zachęcił lub zainspirował hamasowców lub Hutich do tych akcji, czy raczej przymknął oczy na ich plany, bądź je opóźniał lub mitygował. Wszystkie opcje są możliwe.
W każdym razie niedzielna akcja irackiego Islamskiego Ruchu Oporu – czyli konglomeratu proirańskich milicji, które we wcześniejszym rozdrobnieniu nie miały większego znaczenia – może oznaczać przełamanie dotychczasowego status quo: po raz pierwszy (o ile przyjmiemy za cezurę październikowy atak Hamasu na Izrael) ofiarą ataku padli amerykańscy żołnierze. Jeżeli Biały Dom przyjmie tezę o bezpośredniej odpowiedzialności Iranu za poczynania jego protegowanych, sytuacja może szybko i dramatycznie się zaostrzyć.
A Amerykanie potrafili wymierzyć Teheranowi bolesny cios bez oglądania się na potencjalne konsekwencje. Takim ciosem było zabicie cztery lata temu generała Kasema Solejmaniego – dowódcy Sił Kuds (Quds Force), czyli nazwijmy to umownie: ekspedycyjnej jednostki irańskiego Korpusu Strażników Rewolucji, zaangażowanej właśnie w bezpośrednie szkolenia „aliantów” w całym regionie. Solejmani nie ukrywał, że uważa się za rozgrywającego na Bliskim Wschodzie i osobę, która może wpłynąć na działania aliantów Teheranu. Amerykańska rakieta odnalazła go na bagdadzkim lotnisku w styczniu 2020 r., kładąc kres życiu ambitnego mundurowego i – post factum – dowodząc, że możliwości odwetowe Teheranu są niewielkie.
A może wręcz przeciwnie? Lekcja Solejmaniego nie poszła w las: jego następca trzyma się w cieniu, a i władze w Teheranie powstrzymują się od triumfalnego podkreślania swojej sprawczości w bliskowschodnim kotle. Trudno też oprzeć się wrażeniu, że obecna sytuacja na Bliskim Wschodzie – od rajdu Hamasu, przez akcje Hutich, po mobilizację bojowników w innych krajach – wygląda trochę jak kontrolowane manewry na „osi oporu”. Tak jakby Teheran testował rozmaite stopnie bojowego wzmożenia, punktowo uaktywniając jednych protegowanych, podczas gdy innym narzuca powściągliwość i trzymanie się wyznaczonych pozycji (bo trudno uwierzyć, że to Huti, a nie, dajmy na to, libański Hezbollah, najbardziej przejęli się pacyfikacją Strefy Gazy przez izraelską armię). Ostatecznie tak Amerykanie, jak i Irańczycy wiedzą, że zemsta najlepiej smakuje na zimno. Co oznacza nie tyle gwałtowną eskalację i rozładowanie napięcia, lecz stan wieloletniej, pełzającej wojny. Czyli w sumie nic nowego.
Redaktor naczelny: Paweł Łepkowski | Edytor: Marta Narocka-Harasz
Kontakt: Ten adres pocztowy jest chroniony przed spamowaniem. Aby go zobaczyć, konieczne jest włączenie w przeglądarce obsługi JavaScript.
Stale współpracują: Zofia Brzezińska, Robert Cheda, Jacek Cieślak, Zuzanna Dąbrowska, Gaja Hajdarowicz, Grzegorz Hajdarowicz, Mariusz Janik, Krzysztof Kowalski, Hubert Kozieł, Marek Kutarba, Jakub „Gessler” Nowak, Tomasz Nowak, Joanna Matusik, Justyna Olszewska, Marcin Piasecki, Paweł Rochowicz.