Państwo Islamskie straciło kolejnego przywódcę, tym razem za sprawą rajdu Wolnej Armii Syrii. Ale sukcesy syryjskich rebeliantów czy amerykańskich komandosów niewiele tu zmienią: dżihadyści zeszli do podziemia i tylko pozbawienie ich ideowej atrakcyjności może ostatecznie zdusić pseudokalifat.
Państwo Islamskie jest dziś cieniem dawnej potęgi, kiedy to brutalni – a wręcz okrutni – bojownicy opanowali terytorium (w "najlepszych" czasach) sięgające 88 tys. km kwadratowych, a w szeregi terrorystycznej międzynarodówki zaciągali się chętni z całego świata. Dziś mamy do czynienia z partyzantką, której liczebność waha się gdzieś między 6 a 10 tys. ludzi. Trudno dziś mówić o spektakularnych działaniach dżihadystów, zamienili się oni raczej w nieregularną podziemną organizację, zdolną co najwyżej przeprowadzić zamach terrorystyczny lub sporadyczny akt sabotażu, a nie zajmować terytoria czy mierzyć się nawet z tak mizernymi z militarnego punktu widzenia armiami Iraku, Syrii czy choćby siłami zbrojnej syryjskiej opozycji.
Doskonale pokazuje to karuzela szybko ginących przywódców ugrupowania. Od śmierci poprzednika, najprawdopodobniej gdzieś w połowie października, przywódcą Państwa Islamskiego jest niejaki Abu al-Hussein al-Husseini al-Kurajszi (nazwijmy go "numerem 3"). Lider, którego dopadła w październiku Wolna Armia Syrii, przedstawiał się jako Abu al-Hassan al-Hashem al-Kurajszi ("numer 2"). Kierował on grupą od lutego, kiedy to podczas szturmu amerykańskich komandosów wysadził się w powietrze Abu Ibrahim al-Hashimi al-Kurajszi ("numer 1"). Ten z kolei dowodził grupą od śmierci al-Bagdadiego w 2019 r.
Rodzinny biznes? Niestety. Wszyscy wymieni dżihadyści są w gruncie rzeczy postaciami anonimowymi, a alias Kurajszi może co najwyżej nawiązywać do Kurajszytów – plemienia, które tradycyjnie kontrolowało Mekkę i okolice miasta, a wraz z nią sanktuaria islamu. I w zasadzie tylko o następcy Bagdadiego można cokolwiek powiedzieć – od ksywki "Niszczyciel", przez garść nazwisk i dokumentów, jakimi posługiwał się w trakcie swojej terrorystycznej "kariery", aż po relacje opisujące jego rolę i poczynania w charakterze jednego z liderów Państwa Islamskiego w czasach jego ponurej świetności. Kurajszi numer 2, a tym bardziej obecny Kurajszi numer 3 nawet nie wydają publicznie żadnych komunikatów do swoich popleczników czy podwładnych.
Terrorystyczny kalifat jest dziś organizacją głęboko zakonspirowaną. Jak w przypadku Kurajsziego numer 1, prawdopodobnie bojownicy rozproszyli się po Syrii i Iraku, być może pod nosem sił rządowych lub grup, z którymi mają na pieńku, za dnia toczą normalne życie w rodzinnych domach, a do akcji mobilizują się zrywami. Być może zachowali część dochodów i mechanizmów ich wypracowywania z czasów, kiedy kalifat funkcjonował jako "parapaństwo".
Czy czyni ich to mniej niebezpiecznymi? Raz jeszcze: niestety. Państwo Islamskie zatoczyło koło do czasów, kiedy funkcjonowało jako daleko wysunięte, często niesubordynowane ramię Al-Kaidy, stopniowo odcinające się od swoich mentorów. O tym, że w korzystnych dla siebie okolicznościach, przy słabości struktur rządowych w Bagdadzie i Damaszku, terrorystyczna partyzantka może przekształcić się w liczącą się siłę militarną, przekonaliśmy się już przed paru laty. I można zakładać, że weterani dżihadu z ostatnich lat mniej więcej wiedzą, kiedy i na ile można sobie pozwolić. A ich obecna – de facto pozbawiona wyrazistego lidera – struktura doskonale umożliwia przetrwanie.
Zła wiadomość jest taka, że w znacznie lepszej formie przetrwały niektóre "Prowincje" kalifatu. Ugrupowania, które niegdyś składały wiernopoddańcze hołdy al-Bagdadiemu, wciąż panoszą się na niektórych terytoriach Afganistanu (gdzie są skonfliktowane z talibami), w Somalii (gdzie bojownicy dokonali ostatnio rajdu na najpopularniejszy i największy hotel w Mogadiszu), Nigerii czy na Sahelu. Ale też nie miejmy złudzeń: somalijski Al-Szabab czy nigeryjskie Boko Haram ślubowały podporządkowanie kalifatowi, licząc głównie na pieniądze, popularność i splendor najpotężniejszej wówczas siły na "rynku dżihadu". Bez Państwa Islamskiego działałyby wciąż pod swoim brandem, jak zresztą często robią to dziś, co najwyżej rzadziej przebijałyby się w światowych mediach ze swoim przesłaniem.
Dobra wiadomość z kolei jest taka, że upolityczniony islam słabnie. Moglibyśmy uznać, że po prostu wojna w Ukrainie i globalna konfrontacja mocarstw przysłoniły po prostu poczynania brodatych bojowników – ale, paradoksalnie, takie przyćmienie dżihadu również ma swoje znaczenie, bo ogranicza siłę rażenia dżihadystowskiej propagandy w globalnej skali. Większe znaczenie ma tu jednak fakt, że w Arabii Saudyjskiej osłabł nieco wpływ wahabickiego kleru na Dom Saudów, irańska teokracja ma do czynienia z największymi od lat (jeżeli nie od Rewolucji w 1979 r.) antyreżimowymi protestami, Arabowie porzucają palestyńską "sprawę", co ostatnio zmusza quasi-religijny Hamas do współpracy z quasi-świeckim Fatahem, Al-Kaidą kierują coraz mniej rozpoznawalni liderzy. Allah zabrał do siebie pod koniec września nawet Jusufa al-Karadawiego, mułłę, będącego globalną gwiazdą Al-Dżaziry – jego programy o praktycznym wdrażaniu reguł Koranu w codziennym życiu zbierały przed telewizorami widownię sięgającą nawet 40 mln ludzi.
Cóż, rozpalone głowy lubią sukces. Dżihad czy polityczny islam stracił w ostatnich latach aurę idei, która przynosiłaby jakieś zdobycze. I ten aspekt być może jest największym długoterminowym zagrożeniem dla terrorystów. Co nie oznacza, że hydrze któregoś dnia nie zaczną odrastać łby.
Redaktor naczelny: Paweł Łepkowski | Edytor: Marta Narocka-Harasz
Kontakt: Ten adres pocztowy jest chroniony przed spamowaniem. Aby go zobaczyć, konieczne jest włączenie w przeglądarce obsługi JavaScript.
Stale współpracują: Zofia Brzezińska, Robert Cheda, Jacek Cieślak, Zuzanna Dąbrowska, Gaja Hajdarowicz, Grzegorz Hajdarowicz, Mariusz Janik, Krzysztof Kowalski, Hubert Kozieł, Marek Kutarba, Jakub „Gessler” Nowak, Tomasz Nowak, Joanna Matusik, Justyna Olszewska, Marcin Piasecki, Paweł Rochowicz.