Wraz z wybuchem wojny w Ukrainie, Ankara znalazła się między młotem a kowadłem. Wieloletnia strategia pod hasłem "żadnych sporów z sąsiadami" – odnosząca się również do krajów basenu Morza Czarnego, zatem tak Rosji, jak i Ukrainy – może teraz wylądować na śmietniku, skoro okoliczności coraz bardziej pchają Turcję do wyboru strony. Sztuka polega zatem na tym, by utrzymać równowagę jak najdłużej i kryzys przeczekać.
Inwazja armii rosyjskiej na Ukrainę była prezentem dla wszystkich chwiejących się rządów na świecie: stara reguła rządzenia zakłada przecież, że w momentach kryzysowych narody są skłonne porzucić dawne swary i gromadzić się wokół aktualnego lidera. Władimir Putin dał zatem wielu rządom w Europie i poza nią doskonały pretekst: nie trzeba nawet wymyślać kryzysu, skoro on realnie zaistniał.
Na to samo zjawisko liczą dziś władze w Ankarze, choć dla nich sytuacja jest znacznie trudniejsza. Prezydent Recep Tayyip Erdogan przez lata stopniowo zaostrzał kurs polityczny, wywołując kolejne tarcia w relacjach z zachodnimi sojusznikami NATO, stopniowo zrywając relacje z Europą i nawiązując militarno-gospodarczy flirt z Kremlem. Ale to nie znaczy też, że Turcja zapomniała, że z perspektywy historycznej Moskwa jest jej najważniejszym rywalem i potencjalnym wrogiem w regionie.
Idealnym wyjściem z sytuacji jest zatem usytuowanie się na pozycji bezstronnego mediatora – i tym tropem Ankara próbuje dziś iść. – Koncentrujemy się na tym, jakie kroki można podjąć, by ściągnąć obie strony do negocjacyjnego stołu i przekonać stronę rosyjską do zatrzymania inwazji – mówił na konferencji zwołanej w sobotni poranek Ibrahim Kalin, rzecznik Erdogana. – To ważne, by Moskwie zostali jeszcze jacyś wiarygodni partnerzy do rozmów, skoro Zachód popalił już wszystkie mosty – dorzucał, zapowiadając jednocześnie, że w niedzielę odbędzie się telefoniczna konwersacja Erdogana z Putinem.
Turcja mostów nie pali: Ankara nie przyłączyła się do sankcji, jakie przez ostatnie półtorej tygodnia wprowadza się w stosunku do Rosji. Masowa rejterada z Rosji nie obejmie zapewne tureckich firm – prawda, że nielicznych – jakie działały na terytorium rosyjskim, a biorąc pod uwagę znaczenie sektora turystycznego dla tureckiej gospodarki, ledwo dyszącej po niedawnym załamaniu liry i pierwszych objawach załamania, Turkom z bólem przyszłoby pożegnać się z rosyjskim i białoruskim turystą (co nie znaczy, że łatwo im będzie pożegnać się z turystą ukraińskim czy zachodnioeuropejskim). A nawet gdyby, to prawie połowa (45 proc.) gazu zużywanego w Turcji pochodzi z Rosji, od 10 do 35 proc. tureckiego importu ropy pochodzi z rosyjskich złóż, Rosatom buduje tam pierwszą elektrownię nuklearną: w Akkuyu, z terminem zakończenia prac w 2023 r.
Ale Bogu świeczkę, diabłu – ogarek. Ankara potępiła rosyjską inwazję na Ukrainę, a na dodatek – powołując się na konwencję z Montereux z 1936 r., odmówiła jednemu z rosyjskich okrętów wojennych (i towarzyszącym mu kutrom) możliwości wpłynięcia na Morze Czarne poprzez Bosfor i Dardanele. – Mamy taką władzę i zdecydowaliśmy się użyć jej w sposób taki, jaki zapobiega eskalacji konfliktu – stwierdził Erdogan, komentując decyzję o zamknięciu cieśnin.
– Wszyscy zadajemy sobie pytanie, czy to punkt zwrotny. Myślę, że Erdogan jest zszokowany tym, co się stało, a może nawet czuje się zdradzony przez Putina – komentował te desperackie próby utrzymania równowagi, czy też neutralności, jeden z zachodnich dyplomatów w Turcji w rozmowie z dziennikarką "Financial Times". Zza tych słów przebija nadzieja, że w obecnych okolicznościach turecki prezydent powróci do zachodniego obozu.
Przewrotnie można by rzec, że to wciąż zależy od Putina. Zacznijmy od tego, że Erdogan zaczął odrywać się od Zachodu w 2003 r., kiedy Amerykanie postanowili uderzyć na Irak. Nietrudno to nawet zrozumieć: bez poważniejszych konsultacji z Ankarą mocarstwo zza Atlantyku postanowiło zmienić siłowo reżim w bezpośrednim sąsiedztwie Turcji, powodując w całym regionie chaos, którego kolejne fale – gwałtownego wezbrania terroryzmu, ponownego rozbudzenia nadziei Kurdów na własne państwo, Arabskiej Wiosny, zrodzenia się i upadku Państwa Islamskiego, fal uchodźców i imigrantów – Turcy przewidywali, choć może nie w szczegółach.
Kolejnym rozczarowaniem okazała się integracja z Unią Europejską. To w dużej mierze presja Brukseli na to, by turecka armia nie obaliła rządów Partii Sprawiedliwości i Rozwoju (AKP), czyli formacji Erdogana, uratowała go przed politycznymi adwersarzami. Ale mimo że AKP włożyła w kolejnych latach wiele wysiłku w to, by Turcja zaczęła dostosowywać się do wymogów członkostwa w UE, koniec końców okazało się, że czołowi przywódcy Europy – wówczas Nicolas Sarkozy i Angela Merkel – wcale nie palą się do rozszerzenia UE za Bosfor. Gdy to już było jasne, euroentuzjazm nad Bosforem gwałtownie spadł: w 2013 r. już 60 proc. Turków miało negatywne zdanie na temat Wspólnoty.
Potem było już tylko gorzej. Próba zamachu stanu w 2016 r. jest otwarcie przypisywana przez Erdogana Amerykanom – bowiem to w USA od lat mieszka "architekt" nieudanego przewrotu, Fehtullah Gulen. Wymiana coraz bardziej krytycznych uwag z Brukselą skończyła się nie tak dawno wydaleniem z Turcji licznej grupy zachodnich dyplomatów. Kolejne publikacje zachodnich mediów i ośrodków analitycznych wliczające Erdogana do grupy światowych autokratów to już tylko wisienka na torcie wzajemnej wrogości.
Gdy sypią się stare sojusze, trzeba zawierać nowe. – Oni się doskonale rozumieją, wzajemnie się poklepują – mówił o Erdoganie i Putinie analityk ankarskiego ośrodka badań politycznych Tepav, Selim Koru. Analogie między nimi mogą być – przynajmniej dla publicysty – uderzające: łobuziak ze stambulskiej dzielnicy Kasimpasza i łobuziak z szemranych dzielnic Sankt Petersburga, obaj w dużej mierze selfmade-mani, którzy wyrwali się spod skrzydeł politycznych mentorów, zdławili mniej lub bardziej brutalnie oponentów i krytyków, przetrwali rozmaite polityczne burze i uwielbiają demonstrować pogardę dla "mięczaków" z Zachodu.
Ale to szorstka przyjaźń. Oba kraje rywalizują o wpływy w Azji Centralnej, na Bliskim Wschodzie i w Maghrebie. Rywalizacja miewała gorętsze momenty: w 2015 r. Turcy zestrzelili rosyjski myśliwiec na granicy z Syrią (Kreml wprowadził w odwecie embargo), tamże też w 2020 r. rosyjskie samoloty zbombardowały tureckich żołnierzy, zabijając 34 z nich. Pośrednio oba kraje starły się ostatnio w Karabachu, gdzie Turcja wsparła pobratymców z Azerbejdżanu, a Ormianie opierali się na Moskwie. Ale z każdego z tych potencjalnych zapalnych momentów Moskwa i Ankara wychodziła polubownie. Ceną – jakże konkurencyjną przy możliwości utarcia Zachodowi nosa – była m.in. zawarta w 2017 r. i zrealizowana w 2021 r. umowa na zakup rosyjskiego systemu przeciwlotniczego S-400.
Dziś wszystkie te doświadczenia stają się bazą dla polityki Ankary wobec konfliktu w Ukrainie. Bilans nie wypada dobrze, co widać w najważniejszych stacjach telewizyjnych – w ostatnich latach konsekwentnie wyrywanych tureckim magnatom medialnym, którzy za AKP i Erdoganem nie przepadali – które przekonują, że to NATO doprowadziło Rosję do ostateczności, czytaj: interwencji w Ukrainie. Ba, już w trakcie działań zbrojnych Ankara pokusiła się o zawarcie umów o współpracy z Białorusią, jedynym krajem, który – nawet jeśli tylko biernie i dyplomatycznie – wsparł interwencję Putina.
Ale zawsze jest i druga strona medalu: w sobotę przez światowe media przemknął pozorny dziennikarski "michałek" – w kijowskim zoo urodził się lemur, któremu nadano imię Bayraktar. To nazwa tureckich dronów bojowych, których używa dziś ukraińska armia, jeśli wierzyć ukraińskim wojskowym – zabójczo skutecznych. Co najmniej dwadzieścia takich maszyn kupił Kijów w grudniu w ramach porozumienia o pogłębieniu współpracy wojskowej między Ukrainą a Turcją.
W tym gąszczu powiązań i interesów tureccy politycy i komentatorzy muszą na oślep szukać własnej drogi tłumaczenia Turkom sytuacji. Z jednej strony zatem gromy sypią się na NATO, z drugiej – Putin rozpętał "Erę Szaleństwa", a na dodatek grozi światu wojną atomową. Rozdając te ciosy, Ankara zapewne zaczyna powoli ustawiać się w pozycji, w której przetrwała II wojnę światową – meandrując między stronami konfliktu i zachowując, przynajmniej pozorną, neutralność.
Redaktor naczelny: Paweł Łepkowski | Edytor: Marta Narocka-Harasz
Kontakt: Ten adres pocztowy jest chroniony przed spamowaniem. Aby go zobaczyć, konieczne jest włączenie w przeglądarce obsługi JavaScript.
Stale współpracują: Zofia Brzezińska, Robert Cheda, Jacek Cieślak, Zuzanna Dąbrowska, Gaja Hajdarowicz, Grzegorz Hajdarowicz, Mariusz Janik, Krzysztof Kowalski, Hubert Kozieł, Marek Kutarba, Jakub „Gessler” Nowak, Tomasz Nowak, Joanna Matusik, Justyna Olszewska, Marcin Piasecki, Paweł Rochowicz.