Zdana (lub nie) matura wiąże się z koniecznością podjęcia decyzji o wyborze przyszłego zawodu. Badania wskazują na kilkadziesiąt deficytowych profesji, ale młodzi się do nich nie garną.
Start egzaminów maturalnych oznacza dla tysięcy absolwentów szkół średnich pierwszy krok do dorosłego życia. Ten egzamin ma na celu udowodnienie dojrzałości, mówi o tym nawet nazwa egzaminu, która wywodzi się od łacińskiego słowa „maturus”, znaczącego dojrzały. Dojrzałość i dorosłość oznaczają niestety konieczność wejścia (prędzej czy później) na rynek pracy, a ten niby oczekuje pracowników, ale w zawodach, które nie dla wszystkich są interesujące. Polski rynek pracy charakteryzuje się bowiem stałym deficytem, ale w ograniczonej liczbie zawodów.
Na brak dostatecznej liczby kandydatów cierpią zawody związane z medycyną, takie jak: lekarze, pielęgniarki i położne, psycholodzy i psychoterapeuci, fizjoterapeuci i masażyści. Niezbędni są także: nauczyciele praktycznej nauki zawodu, nauczyciele przedmiotów zawodowych, nauczyciele przedmiotów ogólnokształcących, nauczyciele szkół specjalnych i oddziałów integracyjnych, nauczyciele przedszkoli, pracownicy służb mundurowych. Deficyty dotyczą także zawodów wymagających słabszego wykształcenia, potrzebni są cieśle i stolarze budowlani, dekarze i blacharze budowlani, monterzy instalacji budowlanych. Według autorów „Barometru zawodów 2024” brak wystarczającej liczby kandydatów spowodowany jest przez zmiany demograficzne, brak kształcenia w zawodzie, albo wiąże się z dynamicznym rozwojem niektórych branż. Problem jest też z niedostatecznymi kwalifikacjami, a to wywołuje deficyty w takich zawodach jak: ślusarze, spawacze, elektrycy, elektromechanicy, kierowcy autobusów, samochodów ciężarowych i ciągników siodłowych, magazynierzy, operatorzy sprzętu do robót ziemnych, pracownicy ds. rachunkowości i księgowości czy mechanicy pojazdów samochodowych.
Kolejnym czynnikiem ograniczającym ilość chętnych są wynagrodzenia – to dlatego brakuje np. nauczycieli. Żeby pracować w tym zawodzie, trzeba być „bogatym z domu” albo nie mieć alternatywy. To z kolei wywołuje negatywną selekcję. To dzięki niej nauczycielami zostają ludzie, którzy w tym zawodzie nigdy nie powinni pracować.
Rynek zgłasza popyt na pewne zawody, więc wydawać by się mogło, że pojawi się podaż i młodzi ludzie będą chcieli kształcić się w deficytowych specjalnościach. Jednak, jak wynika z badań Państwowego Instytutu Badawczego przeprowadzonych wśród osób w wieku 17–19 lat, młodzież zaledwie częściowo odpowiada na to zapotrzebowanie, bowiem najczęściej chcieliby oni pracować jako psychologowie, programiści albo lekarze. Przyszli absolwenci szkół ponadpodstawowych widzą swoją przyszłość w zawodach: psycholog/terapeuta (10,5 proc.), programista (9,3 proc.) oraz w specjalizacjach związanych z medycyną – lekarz, stomatolog, pracownik usług medycznych (9,1 proc). 54,7 proc. wiąże swoją przyszłość z własnym biznesem, a 24,1 proc nie wie, czym chciałoby się zająć.
Wszystko więc wskazuje na to, że większość deficytowych zawodów nadal takimi pozostanie. W efekcie nadal będziemy mieć dziurawe dachy i niesprawne samochody, ale jest nadzieja, że będziemy zdrowsi psychicznie.
Redaktor naczelny: Paweł Łepkowski | Edytor: Marta Narocka-Harasz
Kontakt: Ten adres pocztowy jest chroniony przed spamowaniem. Aby go zobaczyć, konieczne jest włączenie w przeglądarce obsługi JavaScript.
Stale współpracują: Zofia Brzezińska, Robert Cheda, Jacek Cieślak, Zuzanna Dąbrowska, Gaja Hajdarowicz, Grzegorz Hajdarowicz, Mariusz Janik, Krzysztof Kowalski, Hubert Kozieł, Marek Kutarba, Jakub „Gessler” Nowak, Tomasz Nowak, Joanna Matusik, Justyna Olszewska, Marcin Piasecki, Paweł Rochowicz.