Bliski Wschód: atak Iranu na Izrael

Czy na Bliskim Wschodzie wybuchnie pożar?

Czy regionalny konflikt zamieni w światowy po tym, jak 1 kwietnia Izrael uderzył na konsulat irański w Damaszku, na co w ostatni weekend Iran odpowiedział bezprecedensową, bo pierwszą bezpośrednią operacją rakietową wymierzoną w Izrael?

Prof. Arkadiusz Stempin
Foto: Adobe Firefly

Iran tym samym porzucił dotychczasową strategię walki z Izraelem, polegającą na atakowaniu śmiertelnego wroga, z którym bezpośrednio nie graniczy, przy pomocy sojuszniczych jednostek w Libanie, Jemenie i Syrii. Czyli sąsiadujących z Izraelem krajów. Właśnie atak na konsulat i rezydencję ambasadora Iranu w Syrii i zlikwidowanie dwóch generałów z flagowej formacji Korpusu Strażników Rewolucji miały wysłać sygnał, że rząd w Tel Awiwie nie zgodzi się na tworzenie przez teherański reżim na terenie Syrii podobnych proirańskich ugrupowań jak Hezbollah w sąsiednim Libanie. Co w Syrii ajatollahowie próbują uskutecznić od wybuchu tamtejszej rewolucji w 2011 roku. Owszem, takie bojówki powstały, są jednak dość rachityczne i nie dorastają do pięt milicjom Hezbollahu. Złowieszcza groźba podpalenia bliskowschodniej beczki z prochem zakładałaby następującą karuzelę wypadków: tym razem to Izrael dokonuje odwetu, najpewniej na jądrowych instalacjach Iranu, ten z kolei odpala rakiety z głowicami jądrowymi celującymi w Izrael, a do konfliktu włączają się pozostali członkowie światowego klubu nuklearnego z USA włącznie. Bliski Wschód, jak Bałkany przy wybuchu I wojny światowej, urósłby do wylęgarni światowej pożogi.

Choć cały region bliskowschodni zatacza się na krawędzi ponadregionalnej wojny, istnieją trzeźwe przesłanki przemawiające za deeskalacją konfliktu.

Okoliczność, że sobotnio-niedzielny atak irański poza jednym przypadkiem ciężkiego zranienia nieletniej Izraelki nie pociągnął za sobą ofiar w ludziach, minimalizuje żądzę odwetu w formie zmasowanej odpowiedzi. Ponadto, zgodnie z informacjami z Tel Awiwu, „Żelazna Kopuła”, system antyrakietowy rozpięty nad terenem całego Izraela, przechwycił 99 procent z 300 irańskich rakiet i dronów. Tak przynajmniej twierdzą zachodnie agencje, powołując się na izraelskie ministerstwo obrony. W jakim stopniu odpowiada to prawdzie, pozostaje nieweryfikowalne. Pewne natomiast jest, że części irańskich rakiet i dronów udało się przedrzeć przez system obrony. Scott Ritter poinformował triumfalnie na platformie X, że w największej bazie wojskowej sił powietrznych Izraela na południu kraju Newatim trafione zostały hipersonicznymi rakietami samoloty F-35, z których 1 kwietnia Izrael wystrzelił pociski na konsulat w Damaszku. Żadna z irańskich rakiet w Newatim nie została przechwycona. Także ta informacja pozostaje nieweryfikowalna. Tym bardziej, jeśli uwzględni się osobę Rittera. To były oficer wywiadu USA. W 1998 roku zrezygnował z funkcji kontrolera wdrażania traktatów rozbrojeniowych z ramienia ONZ. Niemal równocześnie zamienił się w krytyka polityki bliskowschodniej USA. Od agresji Putina przeciwko Ukrainie podziela kremlowską narrację. Już z innych źródeł zachodnich wiadomo natomiast o 95-procentowej skuteczności izraelskiej obrony, a liczba rakiet, która spadła na bazę w Newatim waha się, w zależności od źródła informacji, od 5 do 9. Finalnie jedna izraelska narracja o skutecznym spacyfikowaniu irańskiego ataku oddala widmo eskalacji konfliktu.

Za deeskalacją przemawia stanowisko USA. Joe Biden odbył 35-minutowa rozmowę z premierem Izraela, po której szef Pentagonu Austin wydał w świat komunikat, że USA nie szukają konfliktu z Iranem. Te same słowa powtórzył sekretarz stanu Antony Blinken. Najwyraźniej USA nie są zainteresowane eskalacją konfliktu z Iranem, w dodatku przed finałem kampanii wyborczej. Przed czterema już niemal laty obydwaj ubiegający się o Biały Dom Donald Trump i Joe Biden obiecywali zmniejszenie zaangażowania USA na arenie międzynarodowej. W tym miejscu można jedynie spekulować, czy owiana tajemnicą rozmowa telefoniczna między obydwoma szefami rządów wykluczyła wsparcie USA dla odwetu Izraela, ale zostawiła mu wolną rękę dla operacji w strefie Gazy albo przeciwko Hezbollahowi w Libanie.

Także Iran nie dolewa oliwy do ognia. Swoją akcję odwetową uznał za zakończoną, a nieco na wyrost za zakończoną z sukcesem. Po ataku izraelskim na swój konsulat w Damaszku rządowi w Teheranie nie pozostawało nic innego niż ratowanie twarzy w postaci demonstracji własnej siły. Zbyt wielka okazała się presja własnego społeczeństwa, które po incydencie w Damaszku wylało się na ulice z okrzykiem „śmierć Izraelowi”. Rząd zdecydował się jednak na bardziej teatralną demonstrację, gwarantującą spektakularne obrazy. Zarówno wobec własnych poddanych, jak i Izraela. A najprawdopodobniej by zademonstrować równorzędność wobec USA jako politycznego aktora. W ataku użyto dronów wolniejszych od tych, które Iran dostarcza Putinowi na Ukrainę. Tak jak i rakiet balistycznych o niższej precyzji celności, orbitującej w granicach do 20 metrów. Atak rakietowy przypominał sytuację ze stycznia 2020 roku, kiedy prezydent Donald Trump, który akurat przebywał w Bagdadzie, wydał wyrok na owianego sławą zwycięzcy irańskiego generała Kasema Sulejmaniego. W odwecie Iran ostrzelał amerykańskie bazy wojskowe w regionie, nie celując w zgrupowania wojsk. Reżim w Teheranie powróci do zastępczego prowadzenia wojny z Izraelem, praktykowanego od dłuższego czasu przy pomocy Hamasu w Palestynie, Hezbollahu w Libanie i Huti w Jemenie.

Jeśli Izrael zdecydowałby się mimo wszystko na odwetowe uderzenie, kolejna odpowiedź irańska przeprowadzona zostałaby przy użyciu najnowocześniejszych dronów i rakiet, w tym hipersonicznych. A te miałby większą szansę na przechytrzenie „Iron Dome”. Przede wszystkim o ataku z ostatniego weekendu uprzedzeni zostali Amerykanie, Izrael i ich sojusznicy. Tylko cele były nieznane. Dla Iranu atak posiadał jeszcze jeden aspekt – rozpoznawczy. Chodziło o pozyskanie informacji, które obiekty będzie priorytetowo chronił Izrael i na ile skuteczna okaże się obrona.

Stuprocentowej pewności co do wyhamowania spirali napięcia nie ma oczywiście nikt. W USA John Bolton wypowiedział się za zmasowaną odpowiedzią Izraela, podobnie jak kilku członków gabinetu Binjamina Netanjahu. Padła propozycja ataku na wojskowe obiekty i nuklearne instalacje irańskie. Ale Iran także zasygnalizował, że gotów jest uderzyć w izraelski reaktor atomowy leżący w miejscowości Dimona na północy pustyni Negew. Minimalna nawet groźba ostrzelania go irańskimi rakietami musi działać otrzeźwiająco na zapalczywe głowy w Tel Awiwie. Tak jak przekaz z Waszyngtonu. A jakie znaczenie posiada jego wsparcie, militarne i w zakresie pozyskiwania wywiadowczych informacji, można było poglądowo zaobserwować w przededniu i podczas samego ataku irańskiego. Teraz jednak amerykańskie możliwości militarne w regionie ogranicza dodatkowo stanowisko sunnickich krajów: Bahrajnu, Kataru, Zjednoczonych Emiratów Arabskich, a nawet Arabii Saudyjskiej. Sprzeciwiają się one użyciu baz amerykańskich na ich terytorium do ewentualnego ataku na Iran. Co absolutnie nie oznacza ich proirańskiego stanowiska.

Bardziej prawdopodobny scenariusz od tego najczarniejszego, oznaczającego podpalenie bliskowschodniej beczki prochu, czyli izraelskiego odwetu na irański potencjał nuklearny, zakłada przyśpieszony atak na największego irańskiego sojusznika – Hezbollah. Libańskie bojówki stale ostrzeliwują tereny przygraniczne, zmuszając władze Izraela do ewakuacji ludności. Pomniejsze opcje odwetowe rozciągają się od ataku cybernetycznego, który sparaliżowałby stacje benzynowe w Iranie, po uderzenie w fabrykę dronów, wysyłanych przez Iran Rosji na jej wojnę w Ukrainie. Ta ostatnia opcja podkreśliłaby solidarność Izraela z Zachodem, wspierającym Ukrainę przeciwko Putinowi. Nie podpalałby jednak lontu z bliskowschodnią beczką prochu.


Przeczytaj też:

Palestyńskie państwo – jedyna opcja na bliskowschodnią beczkę prochu

Dwa tygodnie po bestialskim mordzie Hamasu na mieszkańcach Izraela jego rząd dyszy żądzą zemsty. Lada dzień zamierza wjechać z czołgami do palestyńskiej strefy Gazy. „Hamas zniknie”, zarzeka się minister obrony Izraela Yoav Gallant. Więcej niż wątpliwe. Na pewno jednak poleje ...

Bliskowschodnia beczka prochu

Od przeprowadzenia masakry Hamasu na Izraelczykach, gdy zamordowano 1400 osób, a dalszych 240 uprowadzono jako zakładników, groźba podpalenia lontem bliskowschodniej beczki prochu krąży jak widmo po gabinetach polityków. Ale jaka dokładnie to groźba?

Irańskie gadanie

Przywódcy Iranu zapewne modlili się, by Izrael zdołał zestrzelić wszystkie ich rakiety i drony, i nie miał pretekstu do kontrataku.


Redaktor naczelny: Paweł Łepkowski | Edytor: Marta Narocka-Harasz  

Kontakt: Ten adres pocztowy jest chroniony przed spamowaniem. Aby go zobaczyć, konieczne jest włączenie w przeglądarce obsługi JavaScript.

Stale współpracują: Zofia Brzezińska, Robert Cheda, Jacek Cieślak, Zuzanna Dąbrowska, Gaja Hajdarowicz, Grzegorz Hajdarowicz, Mariusz Janik, Krzysztof Kowalski, Hubert Kozieł, Marek Kutarba, Jakub „Gessler” Nowak, Tomasz Nowak, Joanna Matusik, Justyna Olszewska, Marcin Piasecki, Paweł Rochowicz.

©
Wróć na górę