W dniu wybuchu wojny ukraińsko-rosyjskiej napisałem artykuł pod tytułem „Koniec epoki Putina”. Znajomy zasugerował mi, że ma on zdecydowanie zbyt optymistyczny wydźwięk. Zmieniłem więc tytuł na „mniej optymistyczny”. Nadal jednak uważam, co potwierdza się coraz bardziej, że istnieją dwa scenariusze zakończenia obecnej sytuacji na wschodzie: polityczny koniec Putina lub zagłada atomowa świata. Ten drugi uważam za wysoce nieprawdopodobny.
Przez ostatnie dwadzieścia lat zdążyliśmy się oswoić, że Rosją rządzi dziwny facet o podejrzanej proweniencji. Millenialsi uważają, że jest on od zawsze. Ale my, dzisiejsi 50-latkowie, doskonale pamiętamy, że Putin był jak królik wyciągnięty z cylindra alkoholika Jelcyna.
Od początku robił wrażenie człowieka pewnego siebie, umiejętnie poruszającego się na zachodnich salonach i doskonale wyczuwającego nastroje rosyjskich nizin społecznych i klasy średniej. Z jednej strony wyrażał nostalgię za Związkiem Sowieckim, a z drugiej strony doskonale czuł się w świecie zachodniego przepychu. Jego majątek to nadal sfera dociekań i mitów. Doskonale dopasował się do rzeczywistości po upadku ZSRR. Był ceniony przez ówczesne elity polityczne Petersburga i Moskwy. Promotorem jego kariery urzędniczej na początku lat 90. został przewodniczący Rady Miejskiej Anatolij Sobczak. Były agent KGB, doskonale znający realia niemieckie, awansował w drabinie administracji państwowej mniej więcej co dwa lata. Już w 1992 r. Putin objął stanowisko zastępcy mera Petersburga, odpowiedzialnego za kontakty międzynarodowe i inwestycje zagraniczne. Ten urząd otworzył mu drogę nie tylko do najwyższych stanowisk w państwie, ale także do nawiązywania licznych kontaktów w świecie opieszale powstającego rosyjskiego kapitalizmu. To właśnie w gabinecie zastępcy mera powstały układy biznesowe, które późniejszy premier i prezydent Federacji Rosyjskiej mógł wykorzystać do zgromadzenia niewyobrażalnej fortuny, którą niektórzy eksperci szacują na 70–200 mld dolarów.
W zasadzie każdy inny człowiek czułby się spełniony. Korzystałby z fortuny pełną gębą i unikał wszelkich konfliktów jak diabeł wody święconej. Jednak z tego gigantycznego majątku należało się kiedyś rozliczyć. Putin zdał sobie z tego sprawę, gdy „wścibscy” dziennikarze dopatrzyli się na ręce prezydenta zegarka wycenianego na ok. 650 tys. dolarów. Wtedy się zaczęło medialne „polowanie” na jego fortunę. W maju 2012 r. dwaj opozycjoniści rosyjscy Borys Niemcow i Leonid Martyniuk opublikowali raport na temat majątku państwa Putinów („Życie niewolnika na galerach. Pałace, jachty, samochody, samoloty i inne akcesoria”). Według szacunków tych autorów sama tylko flotylla pojazdów należących do Putina warta była ok. 1 miliarda dolarów. Rosyjscy i zagraniczni dziennikarze doliczyli się 11 samochodów o łącznej wartości 692 tys. dolarów, 43 luksusowych samolotów i 15 nowoczesnych śmigłowców będących prywatną własnością prezydenta. Do tego po rosyjskich rzekach pływa miniflota czterech superluksusowych statków Putina. Nieruchomości prezydenta obejmują tysiące hektarów ziemi i 20 pałaców, nie licząc licznych willi i daczy.
Dodatkowo na Putinie ciągle ciąży ta „przeklęta” kadencyjność urzędu prezydenta i sama demokracja. Co prawda zmiany w konstytucji dokonane w roku 2008 wydłużają kadencję prezydenta z 4 do 6 lat (art. 81 konstytucji), ale i tak kiedyś się ona może skończyć, a wówczas starca rozliczono by z całą surowością z jego poczynań politycznych i gromadzenia bajecznego majątku. Konstytucja rosyjska przewiduje, że prezydentem może być jedna osoba, ale tylko przez dwie następujące po sobie kadencje. Druga kadencja Putina kończy się w 2024 roku. Trudno się więc dziwić, że ten multimiliarder szuka wszystkich możliwych sposobów, aby zostać dożywotnim dyktatorem. Istnieją zatem dwa sposoby. Pierwsze to referendum narodowe i mandat nadany przez miłujący swojego przywódcę naród. Problem w tym, że Rosjanie wcale nie są narodem idiotów. Istnieje więc druga metoda, dość powszechnie stosowana przez różnej maści satrapów w przeszłości. Należy stworzyć warunki takiego zagrożenia bezpieczeństwa narodowego, żeby ludzie sami poprosili wodza o dożywotnią nad nimi opiekę.
Temu miała służyć ta wojna. Coraz nowocześniejsza, demokratyczna, pluralistyczna Ukraina zapatrzona w Zachód stanowiła bezpośrednie zagrożenie dla tych planów. Pod bokiem Rosji wyrastało częściowo rosyjskojęzyczne państwo zdeterminowane do przyłączenia się do Unii Europejskiej i NATO. Wojna miała mieć same korzyści: zmieść zmiany kulturowe na Ukrainie, umocnić rosyjskie zaplecze gospodarcze i dać Putinowi powód do dożywotniego kierowania państwem.
Myli się jednak ten, kto uważa, że w ostatnich tygodniach Putin wykazał się jakimś machiawelicznym sprytem politycznym. W rzeczywistości obnażył swoją głupotę, odsłonił osobowość zwykłego sowieckiego ubeka, który ma w sobie tyle sprytu co niedźwiedź próbujący ukraść miód z leśnej pasieki. Na końcu musi uciekać pożądlony bez niczego.
Rosjanie, jak zresztą każdy inny naród świata, tolerują swoich autokratów tak długo, jak długo ich lodówki są wypełnione jedzeniem. Oni też już się przyzwyczaili do wygodnego życia i komunikacji z całym światem. Ich pieniądze tracą z godziny na godzinę wartość. Ich konta bankowe są zablokowane, przelewy nie działają, zachodnie sieci sklepów wysprzedają resztki, samoloty nie latają za granicę, w pracach rozpoczyna się fala zwolnień, a na froncie ukraińskim ich wojska dostają ostro „w dupę”.
W tych okolicznościach los Putina jest przesądzony i niewiele pomogą pogróżki atomowe. Wszyscy chcą żyć normalnie i wszyscy mają dość tego paranoika.
Redaktor naczelny: Paweł Łepkowski | Edytor: Marta Narocka-Harasz
Kontakt: Ten adres pocztowy jest chroniony przed spamowaniem. Aby go zobaczyć, konieczne jest włączenie w przeglądarce obsługi JavaScript.
Stale współpracują: Zofia Brzezińska, Robert Cheda, Jacek Cieślak, Zuzanna Dąbrowska, Gaja Hajdarowicz, Grzegorz Hajdarowicz, Mariusz Janik, Krzysztof Kowalski, Hubert Kozieł, Marek Kutarba, Jakub „Gessler” Nowak, Tomasz Nowak, Joanna Matusik, Justyna Olszewska, Marcin Piasecki, Paweł Rochowicz.