Afganistan

Afganistan na linii pochyłej. "Najmroczniejsze momenty w historii pokolenia"

Tragiczne trzęsienie ziemi w prowincjach Paktika i Chost na moment przyciągnęło uwagę świata z powrotem pod Hindukusz. Niestety szanse na to, że Afganistan pod rządami talibów zazna choćby minimalnej stabilizacji, raczej tylko maleją.

Mariusz Janik
Foto: Amber Clay | Pixabay, U.S. Geological Survey | Public domain

Co najmniej 1150 śmiertelnych ofiar – i jeszcze przeszło dwa tysiące rannych – to tragiczne żniwo trzęsienia ziemi, jakie w ubiegłym tygodniu nawiedziło afgańskie prowincje Paktika i Chost. Siłę wstrząsów oceniono na 5,9 stopnia, może nawet 6,1. To najsilniejsze trzęsienie ziemi pod Hindukuszem od dekad.

Talibowie "wspaniałomyślnie" zapowiedzieli, że nie będą przeszkadzać w akcji ratowniczej, którą podjęła społeczność międzynarodowa. Problem w tym, że w cieniu spektakularnego kataklizmu ich rząd stopniowo pogrąża kraj w coraz głębszym kryzysie humanitarnym, który Wysoka Komisarz ds. Praw Człowieka ONZ, była prezydent Chile Michelle Bachelet, określiła mianem "najbardziej mrocznych momentów" w dziejach tej generacji Afgańczyków.

W cieniu kryzysów humanitarnych

Występując w połowie czerwca przed ONZ-owską Komisją Praw Człowieka, Bachelet nie pozostawiła wątpliwości, że kraj – jeszcze za czasów batalii przeciw talibom daleki od stabilizacji – stopniowo pogrąża się coraz bardziej. – W wyniku wieloletniego konfliktu i od momentu przejęcia władzy przez talibów w sierpniu ubiegłego roku, Afganistan jest spychany w coraz głębszy gospodarczy, społeczny, humanitarny oraz związany z prawami człowieka kryzys – podsumowywała Bachelet.

Z danych zbieranych przez nielicznych obecnych jeszcze na miejscu wysłanników ONZ i przedstawicieli organizacji humanitarnych wynika, że największy problem Afgańczycy mogą mieć z dostępem do żywności. Aż 93 proc. gospodarstw domowych jest narażone na "niestabilność żywnościową", czyli przynajmniej okresowe niedobory jedzenia. Głód zagląda w oczy przede wszystkim tym domom, w których są dzieci, niepełnosprawni i gdzie głową domu jest kobieta, przeważnie wdowa.

Kryzys zaogniła najmroźniejsza od lat zima, która spadła na Afganistan zgodnie z oczekiwaniami. Talibowie już wcześniej mieli problem z zapewnieniem mieszkańcom dostaw prądu i energii cieplnej: w zimowych miesiącach, o czym rzadko na Zachodzie już wspominano, Afgańczycy przebrnęli przez lodowe piekło. Teoretycznie statystyka zamarzniętych obejmuje zaledwie kilkadziesiąt osób, nieoficjalna skala zjawiska może być wielokrotnie większa.

Stopniowo zanika – i tak już wcześniej najczęściej symboliczny – dostęp do opieki zdrowotnej. W tej chwili szacuje się, że od służby zdrowia, choćby w najprymitywniejszej formie, odciętych jest 18,1 mln ludzi, z czego niemal 3,2 mln to dzieci. Oczywiście służba zdrowia nigdy nie była w Afganistanie dobrem powszechnie dostępnym, ale wypłoszenie międzynarodowych organizacji pomocowych i wolontariuszy stało się gwoździem do trumny choćby symbolicznego systemu opieki zdrowotnej.

W szybkim tempie postępuje też degeneracja edukacji. Dotyczy to przede wszystkim dziewcząt, którym odmawia się dziś dostępu do edukacji ponadpodstawowej. Dorosłe kobiety – niczym przed 2001 r. – doświadczają ścisłych rygorów dotyczących noszenia burek, zakazu podejmowania pracy poza domem, uczestniczenia w życiu publicznym. Bachelet nazywa to "instytucjonalną, systematyczną opresją kobiet".

Balansując na krawędzi wojny domowej

Co istotniejsze, nie ziściły się wcale ciche nadzieje, że skoro talibowie przejmą władzę, to przynajmniej oznaczać to będzie wygaśnięcie przemocy w codziennym życiu Afgańczyków. Szczególnie przez północne prowincje – czyli te, gdzie etnicznych Pusztunów, którzy tradycyjnie tworzyli fundamenty ruchu talibskiego, praktycznie nie ma – przetacza się fala aresztowań, pozasądowych egzekucji, tortur i innych prześladowań. W całym kraju zaś nagminnie atakowani są "sabotażyści" – głównie w postaci blogerów, youtuberów i innych osób relacjonujących wydarzenia w swoim kraju online.

W Dolinie Pandższiru, czyli niegdysiejszym mateczniku tadżyckiego oporu przeciw talibom, który stosunkowo szybko poddał się w ubiegłym roku nowym władzom, trwa najprawdopodobniej pełzająca wojna domowa. Jak relacjonował kilka tygodni temu dziennik "The Washington Post", "ataki na talibów zdarzają się tu codziennie, dziesiątki ludzi zginęły, a cywile trafiają do aresztów". Z relacji amerykańskiego dziennika wynika, że Ahmad Masud – syn legendarnego lidera mudżahedinów, Ahmada Shaha Masuda – wraz z byłym wiceprezydentem Amrullahem Salehem wcale nie złożyli broni. Co prawda, ich partyzantka liczyć może nie więcej niż stu bojowników, ale mimo wszystko pozostaje dla talibów nieuchwytna i potrafi wciąż napsuć im krwi – choć ze strategicznego punktu widzenia raczej nie stanowi groźnej dla reżimu formacji.

Groźniejsza może być rebelia na północno-zachodnich krańcach kraju – o ile wybuchnie. W maju, pod wodzą i patronatem dawnego afgańskiego "generała" Abdula Raszida Dostuma, w tureckiej Ankarze zebrała się grupa około czterdziestu dawnych watażków, deklarując gotowość do wywołania wojny na swoich dawnych "kondominiach" w północnym i zachodnim Afganistanie. Zagrożenie może być o tyle realne, że Dostum – z pochodzenia Uzbek – i spora część jego towarzyszy może się cieszyć jeszcze jakimś posłuchem wśród swoich grup etnicznych. Ale też ich realna siła pozostaje teoretyczna, a powołanie do życia Wysokiej Rady Oporu Narodowego czy wojownicze deklaracje nie doczekały się nawet słowa odpowiedzi od reżimu w Kabulu.

Pod Hindukuszem za to zaczyna być widoczny schemat sprzed przeszło dwóch dekad: jak twierdzi w opublikowanym na początku czerwca raporcie ONZ, "bojownicy Al-Kaidy cieszą się pod Hindukuszem coraz większą swobodą działania". Na razie nie sprawdziły się przewidywania, że do Afganistanu ściągną niedobitki rozmaitych radykalnych pogrobowców Al-Kaidy (wykryto stosunkowo niewielką liczbę nowo przybyłych członków organizacji), ale przede wszystkim – od lat ukrywała się tu znaczna grupa dowódców organizacji średniego szczebla. I to ich aktywności dotyczą doniesienia ONZ.

Do stabilności nie przyczynia się też obecność niedobitków afgańskiego Państwa Islamskiego, formacji konkurencyjnej wobec talibów. Choć początkowo terroryści spod znaku kalifatu potrafili wchodzić w alianse z talibami, ich drogi rozeszły się już dobrych kilka lat temu, prowadząc do paradoksalnych sojuszy talibów z armią obalonego przez nich rok temu rządu – wymierzonych w afgańskie ISIS. Dziś oba ugrupowania radykałów są na ścieżce wojennej. Do tego stopnia, że gdy przeszło tydzień temu związany z ISIS zamachowiec zaatakował sikhijską świątynię w Kabulu, rzecznik talibskiego ministerstwa spraw wewnętrznych zdobył się na swoisty "ekumeniczny" komunikat. – Jeden z naszych sikhijskich braci został zabity, a siedmiu innych rannych – podsumowywał w oświadczeniu.

Dylemat moralny

Po trzęsieniu ziemi świat – w szczególności zachodni – stanął w obliczu dylematu: na ile pomoc w obliczu kataklizmu i kryzysu humanitarnego będzie wsparciem dla reżimu, choćby milczącym. Część państw muzułmańskich, które stosunkowo szybko pogodziły się z rządami talibów w Kabulu, już dziś wzywa Zachód przynajmniej do odmrożenia rządowych funduszy zablokowanych w zachodnich bankach. I nie da się odeprzeć argumentu, że pieniądze te przydałyby się Afganistanowi bardziej niż kiedykolwiek.

Ale współpraca z Kabulem, choćby w takiej formie, oznaczałaby uznanie reżimu, którego inne aktywności stoją w klarownej sprzeczności z tym, co Zachód próbował pod Hindukuszem wypracować i stworzyć. Tyle że ofiarami tego dylematu są ci sami Afgańczycy, których Zachód chciał przed talibami chronić. I ci sami, którzy w ślad za kolejnymi katastrofami spadającymi na ich kraj – czy to naturalnymi, czy wynikającymi z działań tej czy innej formacji politycznej lub zbrojnej – wcześniej czy później mogą chcieć szturmować bramy Europy.


Przeczytaj też:

Powtórka Wietnamu

Joe Biden przejdzie do historii jako ten prezydent, który doprowadził do drugiej w historii przegranej wojny Stanów Zjednoczonych. Pierwszą była zakończona paniczną ucieczką amerykańskich żołnierzy, trwająca od 1 listopada 1955 do 30 kwietnia 1975 roku wojna wietnamska.

Talibowie zbrojeniową potęgą

Afgańska armia rozsypała się jak domek z kart. Amerykanie nie zniszczyli pozostawionego sprzętu. Dzięki nim talibowie mogą rozpocząć eksport islamskiej rewolucji do krajów ościennych oraz rozpętać globalną falę terroru.

Największe utrapienie talibów: puste skarbce

Kryzys na wschodnich granicach RP może być dopiero przedsmakiem tego, co może czekać Europę w kolejnych miesiącach. Tym razem za sprawą Afgańczyków: przejęcie władzy przez talibów oznacza nie tylko kres - i tak niewielkich - swobód obywatelskich pod Hindukuszem, ale też kryzys humanitarny, bowiem...


Redaktor naczelny: Paweł Łepkowski | Edytor: Marta Narocka-Harasz  

Kontakt: Ten adres pocztowy jest chroniony przed spamowaniem. Aby go zobaczyć, konieczne jest włączenie w przeglądarce obsługi JavaScript.

Stale współpracują: Zofia Brzezińska, Robert Cheda, Jacek Cieślak, Zuzanna Dąbrowska, Gaja Hajdarowicz, Grzegorz Hajdarowicz, Mariusz Janik, Krzysztof Kowalski, Hubert Kozieł, Marek Kutarba, Jakub „Gessler” Nowak, Tomasz Nowak, Joanna Matusik, Justyna Olszewska, Marcin Piasecki, Paweł Rochowicz.

©
Wróć na górę