Wynegocjowane przez Pekin pojednanie Arabii Saudyjskiej z Iranem ma być spektakularnym sukcesem chińskiej negocjacji i pierwszym krokiem do wypchnięcia USA z regionu, w którym dotąd niewiele działo się bez wiedzy Amerykanów – taką tezę stawia portal Middle East Eye. No cóż, nie stawiajmy jeszcze kreski na Amerykanach.
Właściwie ogłoszone w Pekinie porozumienie, regulujące stosunki między bliskowschodnimi rywalami o rząd dusz w świecie muzułmańskim, nie powinno być specjalnym zaskoczeniem. Trudno byłoby o lepszy dla chińskiej dyplomacji moment: Irańczycy od zerwania przez administrację Donalda Trumpa porozumienia nuklearnego znowu są w międzynarodowej izolacji, Saudyjczycy zaś – po zamordowaniu w 2019 r. w konsulacie Królestwa w Stambule dziennikarza Dżamala Chaszukdżiego – regularnie słyszeli, że Biały Dom Bidena uczyni z nich kolejnego światowego „pariasa”.
Innymi słowy, szaleni ajatollahowie wrócili na swoje miejsce dyżurnego wroga w amerykańskiej polityce zagranicznej, a Dom Saudów właśnie wypadł z pozycji drugiego po Izraelu sojusznika Ameryki w regionie. Jednocześnie oba kraje w coraz większej mierze (zwłaszcza Iran) są zależne od chińskich kontrahentów oraz całego bloku antyamerykańskich graczy na całym świecie (jak Rosja czy Wenezuela). Z perspektywy chińskiej dyplomacji demonstracja mocarstwowości – bo porozumienie Rijad-Teheran ma podobny element pokazu siły, jak rozmaite pakty zawierane z Camp David, Dayton czy Waszyngtonie – nie mogła być łatwiejsza.
Pytanie jednak, czy rzeczywiście jest to pierwszy akt dekonstrukcji starej architektury dyplomatyczno-politycznej Bliskiego Wschodu i nastanie nowej, chińskiej ery w regionie. Odpowiedź na to pytanie przyjdzie z czasem i zależy przede wszystkim od tego, w jakim stopniu poradzą sobie sygnatariusze porozumienia z własnymi słabościami i ewidentnymi sprzecznościami, wręcz konfliktem interesów, między sobą.
Zacznijmy od słabości. Królestwo Arabii Saudyjskiej jest dziś rządzone de facto przez ambitnego (czasem określanego wręcz jako charyzmatyczny, choć niewiele na to wskazuje) Następcę Tronu, księcia Mohameda Bin Salmana. MBS, jak nazywają go rodacy, rzeczywiście kilkakrotnie już błysnął: po pierwsze, to dla niego Dom Saudów zmienił reguły sukcesji – wcześniej tron przypadał kolejnemu z żyjących synów twórcy Arabii Saudyjskiej, Abdulaziza bin Sauda, co doprowadziło w końcu do sytuacji, w której na tronie zmieniali się już tylko sędziwi siedemdziesięcio- i osiemdziesięciolatkowie; dziś skład kolejki do tronu ustala specjalna Rada przy monarsze.
Po drugie, MBS jeszcze zanim wypłynął w polityce krajowej i międzynarodowej, odgrywał w polityce Królestwa niepoślednią rolę – przypisuje mu się m.in. zainicjowanie saudyjskiej interwencji wojskowej w sąsiednim Jemenie, która miała zdławić rebelię szyickiego plemienia Huthi. Gdy już wychynął z cienia króla, zainicjował wielomiliardowy program modernizacji kraju i budowy kosztownych futurystycznych metropolii, którego efekty dopiero poznamy, oraz rzekomą liberalizację systemu – która z czasem okazała się zaprowadzeniem jeszcze większego zamordyzmu.
Twardą ręką potraktował też krytyków w rodzinie – kilkudziesięciu krewniaków króla i Następcy Tronu w 2017 r. zaliczyło coś na kształt aresztu w luksusowym hotelu Ritz-Carlton, z biciem i wymuszaniem zrzeczenia się części majątku. Ale to i tak nic w porównaniu do losu Chaszukdżiego: saudyjski komentator i krytyk niektórych poczynań Domu Saudów został w Stambule zamordowany i poćwiartowany, podobno na osobiste polecenie MBS. Wreszcie w ciągu ostatniego roku MBS wręcz demonstracyjnie lekceważył prośby i ponaglenia Waszyngtonu, by zwiększyć produkcję ropy, co miało łagodzić presję na rynkach surowcowych.
Zatem MBS, który lada chwila może oficjalnie przejąć stery Królestwa, może się prezentować jako twardy zawodnik, bez pardonu duszący każdego wroga i za nic mający światowe mocarstwa. Tyle że jednocześnie wszystkie akty jego siły przysparzały mu kolejnych wrogów – tak w samej rodzinie, która dziś może dyplomatycznie milczeć i spiskować jedynie po kątach, jak i w całym kraju, gdzie setki aktywistów wylądowały za kratami, do czego należałoby dodać niemałą grupę przywódców szyickiej społeczności, która – tak się fatalnie składa – pomieszkuje głównie w prowincji kraju z czołowymi złożami ropy. Na dodatek, w kręgach muzułmańskich radykałów Saudowie są uznawani za uzurpatorów – dynastię, która nie może wywieść swoich korzeni od Proroka, powierzchownie pozującą na strażnika ortodoksji, ale w duszy – skorumpowaną, rozpustną, ba!, zwesternizowaną.
A że MBS w depeszach amerykańskich dyplomatów bywał uznawany za aroganckiego narwańca, mającego fałszywe przekonanie o tym, że ma stuprocentową rację i popychającego państwo ku ryzykownym koncepcjom – może się okazać, że tak samo łatwo było przechwycić nitki władzy na Półwyspie Arabskim, jak i łatwo będzie je stracić, jeśli grono wrogów w rodzinie lub poza nią zyska wystarczającą siłę.
Reżim w Teheranie nękać może podobna niestabilność. Od Rewolucji Islamskiej upłynęły już 44 lata, z czego 42 pod bezpośrednimi rządami ajatollahów – i Irańczycy, przynajmniej ci z dużych miast, mają już tego reżimu szczerze dosyć. Ciągnące się od miesięcy protesty – największe od obalenia szacha w 1979 r. – są tego dobitnym dowodem.
Polityczny establishment Republiki to kolejny starzec: Najwyższy Przywódca, 83-letni Wielki Ajatollah Ali Chamenei, za którym ciągnie się renoma słabego teologa, którego do tytułów religijnych popchnęła intryga syna ajatollaha Chomeiniego i ówczesnego prezydenta Rafsandżaniego (obaj już nie żyją), pozbawionego charyzmy, schorowanego, ale nadal łasego na władzę. U jego boku, być może, rośnie następca: obecny prezydent Ebrahim Raisi, niegdyś sędzia, który podczas czystek bez mrugnięcia okiem wysyłał przed pluton egzekucyjny wrogów rewolucji.
Ten drugi jest dziś czołowym przedstawicielem irańskich „jastrzębi”, nazywanych czasem „konserwatystami” - to zwolennicy twardego kursu wobec wszelkich przejawów liberalizacji czy pojednania z Zachodem, zwykle obstający przeciwko wszelkim przejawom dopuszczenia do głosu Irańczyków spoza establishmentu, skoncentrowani na ideologii, a nie praktycznych aspektach zarządzania gospodarką czy modernizacji kraju.
W przeciwnym narożniku jest inna grupa establishmentu, nazywana umownie „liberałami”. Jej przedstawicielem był poprzedni prezydent – również muzułmański duchowny, a jakże – Hasan Rouhani. Ta grupa jest bardziej skłonna do otwierania kraju na świat, liberalizacji politycznej i gospodarczej, modernizacji Republiki. Ale jednocześnie to ten sam krąg towarzyski, ten sam establishment, który błyskawicznie zwiera szeregi, gdy próbuje się do niego wedrzeć ktoś z zewnątrz – a wreszcie, to ci sami decydenci, którzy tolerują pod bokiem coraz bardziej samodzielny paramilitarny Korpus Strażników Rewolucji, próbują wywierać presję na sąsiednie kraje, wspierają Hezbollah w Libanie, Asada w Syrii, Hamas w Palestynie czy Huthi w Jemenie. Spory między tymi frakcjami – mimo braku autorytetu religijnego – rozsądza zaś Najwyższy Przywódca.
W ciągu kilku najbliższych lat i w tym krajobrazie nastąpią zmiany: pokolenie aktorów Rewolucji powoli odchodzi do wieczności, wkrótce zastąpią ich ci, dla których reżim szacha to co najwyżej odległe wspomnienie z dzieciństwa, a ich legitymacja do sprawowania władzy i rządu dusz będzie znacznie słabsza. Czy uda im się zachować spójność establishmentu? Jak dalece będą się dystansować od nastrojów ulicy? Czy nie znajdą się wśród nich tacy, którzy będą chcieli wrócić do marzeń poprzedniej generacji o ideałach Rewolucji oraz eksportowaniu ich po regionie? A może odwrotnie – po latach życia w reżimie sankcji i izolacji od Zachodu, zamarzą im się swobodne podróże po Ameryce i Francji? Niemal na pewno Iran czekają wstrząsy o innej dynamice niż dzisiejsze protesty: wewnętrznej.
Wszystko to ma wreszcie znaczenie dla trwałości osiągniętego przez Rijad i Teheran porozumienia. Oba kraje rościły sobie – zwłaszcza od czasów Rewolucji Islamskiej – prawo do statusu regionalnej potęgi. I w realizacji tego roszczenia często brutalnie i dynamicznie się ze sobą zderzały.
Począwszy od 1979 roku, kiedy to grupa rebeliantów przeciw monarchii saudyjskiej zajęła Wielki Meczet w Mekce i wezwała do usunięcia uzurpatorów – co uznano za spisek co najmniej symbolicznie zainspirowany przez Irańczyków – mnożyły się konfrontacje. Saudyjczycy i Irańczycy rywalizowali w pogrążonym w wojnie domowej Libanie, po wojnie na Bałkanach na wyścigi próbowali budować tam swoje strefy wpływów, starli się o wpływy w Iraku po Saddamie, w Bahrajnie podczas Arabskiej Wiosny, w Syrii i Jemenie wkrótce po niej. Przyjaźń lub antypatia do Waszyngtonu też miały swoje znaczenie: dla jednych był to Wielki Szatan, dla drugich – kłopotliwy wizerunkowo, ale zawsze, strażnik spokoju monarchii.
Pojednawczych gestów też zresztą nie brakowało. Przynajmniej na pewien czas interesy Teheranu i Rijadu spotykały się, gdy chodziło o obalenie Saddama w 1991 i 2003 r., politykę wobec talibów w ostatnich latach, ustalanie cen ropy i poziomów wydobycia w ramach OPEC. W 2007 r. do Rijadu przyleciał z wizytą ówczesny prezydent Iranu, Mahmud Ahmadineżad – kolejny przedstawiciel jastrzębiej frakcji w irańskich władzach (a nawet ultrajastrzębiej, jeżeli wierzyć opowieściom Irańczyków). Przez kilka lat ówczesny saudyjski król Abdullah obłaskawiał swojego irańskiego partnera, oferując mu symboliczne uznanie i dyplomatyczne honory.
Tyle że potem sytuacja wracała do punktu wyjścia. W sumie trudno się dziwić: w Iranie określenia „Arab” używa się często przy opisywaniu Irańczyków, którzy są demonstracyjnymi dewotami, modlą się pięć razy dziennie, przerywają w tym celu pracę, regularnie siedzą w meczecie. Tego Irańczycy, przynajmniej ci „wielkomiejscy” już od dawna nie robią. Gdzieś w symbolice, wykładach historycznych, dyskusjach ulicznych wciąż przewija się pretensja do arabskich najeźdźców, którzy położyli kres niegdysiejszemu perskiemu imperium, a w nowszych czasach – pod postacią choćby Saddama – próbowali rozszarpać osłabiony Rewolucją kraj. W tym powszechnym mniemaniu Saudyjczycy są też czołowymi wrogami szyitów: nie dość, że interweniowali przeciw lokalnym szyitom w Jemenie, Bahrajnie i po części w Syrii, to jeszcze prześladują „własnych”, saudyjskich szyitów.
Po drugiej stronie Zatoki Iran uchodzi za patrona wszelkiego zła. Zaprowadza chaos na Półwyspie – choćby w Iraku czy Libanie, podburza szyickie społeczności od Bałkanów przez Jemen po Pakistan, próbuje podgryzać wpływy i sojusze Rijadu w całym świecie muzułmańskim, stoi za zamieszkami w Mekce, jakie wybuchają czasem podczas hadżdżu, podsyła Huthim drony, które atakują saudyjskie ropociagi. I odmawia Domowi Sauda legitymacji religijnej i charyzmy potrzebnych do przewodzenia globalnej ummie.
Współpraca dwóch takich adwersarzy na dłuższą metę wydaje się niemożliwa. Porozumienie z Pekinu w całym tym kontekście wydaje się raczej taktycznym paktem na potrzeby zaszkodzenia Zachodowi niż jakąś przebudową mentalności na wzór aliansu, jaki połączył w ramach Unii Europejskiej Niemców i Francuzów – w końcu także odwiecznych rywali w europejskich sporach. Niewątpliwie, oba reżimy potrzebują jakiejś przeciwwagi dla Zachodu, uniwersum, które pozwoli im przerwać izolację i przymknie oko na cokolwiek, co trzeba będzie zrobić, by władzę utrzymać. Na dziś więc przyjmijmy, że w Pekinie potwierdzono tylko jedno: wspólnym wrogiem jest Zachód.
Redaktor naczelny: Paweł Łepkowski | Edytor: Marta Narocka-Harasz
Kontakt: Ten adres pocztowy jest chroniony przed spamowaniem. Aby go zobaczyć, konieczne jest włączenie w przeglądarce obsługi JavaScript.
Stale współpracują: Zofia Brzezińska, Robert Cheda, Jacek Cieślak, Zuzanna Dąbrowska, Gaja Hajdarowicz, Grzegorz Hajdarowicz, Mariusz Janik, Krzysztof Kowalski, Hubert Kozieł, Marek Kutarba, Jakub „Gessler” Nowak, Tomasz Nowak, Joanna Matusik, Justyna Olszewska, Marcin Piasecki, Paweł Rochowicz.