Iran

Nuklearna ruletka, surowcowe szachy

W czwartek 4 sierpnia po raz kolejny przedstawiciele Waszyngtonu i Teheranu zasiedli do negocjacji zmierzających do zawarcia porozumienia w sprawie irańskiego programu nuklearnego. Stawka w tej grze rośnie: w dobie globalnego kryzysu energetycznego wywołanego agresją na Ukrainę i odcięciem Europy od rosyjskich surowców powrót Iranu na rynki to już nie lada gratka.

Mariusz Janik
Ministrowie spraw zagranicznych Chin, Francji, Niemiec, Unii Europejskiej, Iranu, Wielkiej Brytanii i Stanów Zjednoczonych ogłaszający zakończenie rozmów i ustanowienie porozumienia nuklearnego w Wiedniu 2015 r. Foto: Bundesministerium für Europa, Integration und Äusseres, CC BY 2.0, via Wikimedia Commons

Jak twierdzi katarska stacja Al Dżazira, najważniejsi gracze ruszyli w połowie tygodnia do Wiednia, gdzie mają toczyć się rozmowy. Na razie chodzi o negocjatorów z Iranu, USA oraz specjalnego koordynatora negocjacji z ramienia Unii Europejskiej, która w tej fazie będzie odgrywać rolę mediatora. Docelowo jednak strony chcą przywrócenia formatu Wspólnej Komisji, w której znaleźliby się też przedstawiciele Chin, Rosji, Francji, Niemiec i Wielkiej Brytanii.

Z dotychczasowych doświadczeń można wysnuć wniosek, że taki wielostronny model rozmów z jednej strony niesie obietnicę trwałego porozumienia, z drugiej jednak – w obecnych okolicznościach raczej nie zapowiada przełomu. Do stołu mają usiąść wszakże obłożeni po uszy dosyć – mimo wszystko – dotkliwymi sankcjami Rosjanie oraz dopiero co urażeni wizytą przewodniczącej Izby Reprezentantów Nancy Pelosi na Tajwanie Chińczycy. I zapewnienia szefa rosyjskiej delegacji ("rosyjscy negocjatorzy są gotowi na konstruktywne rozmowy, by tylko sfinalizować porozumienie" – pisał na Twitterze Mihaił Uljanow) można tu uznać za co najwyżej niewiele znaczący kurtuazyjny gest – i to raczej pod adresem Teheranu.

Spirala wrogich gestów

Irańczycy zresztą najwyraźniej wracają do rozmów z poczuciem umacniającej się pozycji Teheranu. W marcu negocjacje utknęły w impasie, do którego przyczyniły się żądania Moskwy, by Iran nie musiał się stosować do zachodniego embarga na Rosję, a jednocześnie szefowie delegacji z Iranu i USA wzajemnie zarzucili sobie brak poważnej chęci uzyskania kompromisu.

Od tamtej pory było tylko gorzej, a w ostatnich tygodniach karuzela prowokacyjnych oświadczeń i gestów tylko nabrała tempa. Symbolicznej oliwy do ognia dolewają Irańczycy: przykładowo na początku sierpnia jeden z doradców Najwyższego Przywódcy Iranu, Kamal Kharazzi, w rozmowie z Al Dżazirą zadeklarował, że "Iran posiada techniczne możliwości zbudowania bomby atomowej, ale nie zapadła żadna decyzja, by taką bombę budować". Wkrótce później to samo powtórzył szef irańskiej agencji atomowej, Mohammad Eslami, w rozmowie z półoficjalną irańską agencją prasową Fars.

I nie były to czcze przechwałki, bowiem z opublikowanych w maju danych Międzynarodowej Agencji Energii Atomowej (IAEA) wynika, że Teheran ma dziś "zapasik" ponad 43 kilogramów uranu wzbogaconego do poziomu 60 proc. Jak w pewnym uproszczeniu podkreślają eksperci, do budowy skutecznego arsenału wystarczy 25 kilo uranu, byleby wzbogaconego do poziomu 90 proc. – co nie jest poza zasięgiem Irańczyków. Za ripostę Teheranu należałoby uznać czerwcową decyzję o demontażu kamer, jakie IAEA zainstalowała w irańskich obiektach nuklearnych. Ba, propagandyści z jednej z ultrakonserwatywnych stacji telewizyjnych wysmażyli nawet materiał, w którym pojawiła się pogróżka "obrócenia Nowego Jorku w ruiny w przypadku wrogich działań Ameryki".

Waszyngton odpowiedział na to z opóźnieniem, ale jednoznacznie: na Iran nałożono kolejny pakiet amerykańskich sankcji. Ale dla odizolowanego od lat Teheranu kolejne pakiety sankcji nie są już tak straszne. Irańczycy demonstracyjnie przyspieszyli proces wzbogacania nuklearnego paliwa.

Nowi gracze, stare konflikty

Szkopuł w tym, że dziś pozycja przetargowa Zachodu w negocjacjach z Teheranem jest znacznie gorsza niż wiosną, już nie mówiąc o 2015 roku. Zacznijmy od końca – zatem od pierwotnie zawartego porozumienia: targu dobiła wówczas ekipa stosunkowo doświadczonych i liberalnych przedstawicieli irańskiego prezydenta Hasana Rouhaniego, uchodzącego w ojczyźnie za przedstawiciela "gołębiej" frakcji we władzach Islamskiej Republiki. Co by nie mówić o skuteczności Rouhaniego – udało mu się przekonać Najwyższego Przywódcę, ajatollaha Alego Chamenei, że lepiej porozumienie zawrzeć i zdjąć wreszcie z Iranu brzemię sankcji, niż iść w zaparte.

Wystarczy przejrzeć publikacje z tamtego okresu, by się przekonać, jak wielkie nadzieje wówczas wywołał kompromis z administracją Baracka Obamy: ze strony globalnych firm padały deklaracje powrotu do Iranu, rynki surowcowe żyły nadzieją na powrót irańskich nafciarzy do gry, politolodzy zastanawiali się nad tym, jak poprzesuwają się figury na bliskowschodniej szachownicy.

Wszystko zmieniło się wraz z nadejściem epoki Donalda Trumpa. Decyzja Białego Domu o zerwaniu porozumienia nie była wielkim zaskoczeniem: w otoczeniu nowego amerykańskiego przywódcy nie brakowało przeciwników rozmów z Teheranem - od niegdysiejszego "jastrzębiego" przedstawiciela USA w ONZ Johna Boltona, po zaprzyjaźnionego z saudyjskim Następcą Tronu, księciem Mohamedem Bin Sultanem (a Saudyjczycy to najważniejsi rywale Teheranu w regionie) zięcia prezydenta, Jareda Kuschnera.

Do tego w Teheranie doszło do spodziewanego zwrotu w stronę konserwatystów – Rouhaniego zastąpił znany ze srogości niegdysiejszy szef sądownictwa i jeden z liderów rodzimych ortodoksów, Ebrahim Raisi. Może Raisiemu brakuje wojowniczości niegdysiejszego prezydenta Mahmuda Ahmadineżada, ale pod wieloma względami nowa ekipa rządząca Iranem przypomina tę sprzed dekady z okładem: to twardogłowi zwolennicy konfrontacyjnej polityki, bez większego doświadczenia i kontaktów na scenie międzynarodowej, za to z niemałym przełożeniem na otoczenie ajatollaha Chamenei. Być może Raisi nie odważyłby się na zerwanie porozumienia nuklearnego z Waszyngtonem z własnej inicjatywy, ale w skrytości ducha decyzja Trumpa musiała wywołać u niego zachwyt.

Komu zaszkodzi kompromis

Tegoroczne wydarzenia tylko dodają ortodoksom wiatru w żagle, bowiem dziś to raczej Zachód potrzebuje Iranu bardziej niż Iran Zachodu. Przyczyna jest oczywista: odcięcie się od rosyjskich surowców doprowadziło do głodu wszelkich paliw na rynkach, a Iran – żadna nowość – siedzi na potężnych złożach.

Przede wszystkim, w powszechnym mniemaniu, chodzi o ropę: Teheran dysponuje złożami, których wielkość przelicza się na niemal 140 mld baryłek, co dawałoby temu państwu miejsce w pierwszej piątce globalnych potęg naftowych (pozycja zależy tu od metodologii liczenia). Ale prawdziwy potencjał Iranu pokazuje rzut oka na złoża gazu. To około 34 bilionów metrów sześciennych, niemal 18 proc. całych światowych rezerw tego surowca. Więcej ma tylko Rosja.

Teoretycznie, gdyby ten potencjał rzucić na rynek z dnia na dzień, kryzys energetyczny skończyłby się w szybkim tempie. Tak się oczywiście nie stanie, nawet gdyby władze w Teheranie przeżyły jakąś magiczną proamerykańską iluminację. Dekady sankcji sprawiły, że branża naftowa – a przede wszystkim irańskie gazownictwo – jest dziś w ruinie. Straty przy wydobyciu są, jak na standardy tego biznesu, astronomiczne, a poprzedniej zimy deficyt paliw sprawił, że przeciętni Irańczycy grzali się często mazutem.

Ale gra nie toczy się o najbliższy sezon grzewczy, ale o kolejne lata. Widać to choćby w podejściu Europejczyków, którzy wyszli z własnymi propozycjami zażegnania sporów amerykańsko-irańskich. Nawet gdyby irańska ropa i gaz miały się pojawić na rynku za dwa czy trzy lata, byłaby to olbrzymia ulga dla europejskiej energetyki – i konkretna perspektywa czasowa, pozwalająca w ostateczności uruchomić jakieś nadzwyczajne środki na przeczekanie paroksyzmów złości Kremla i trwale wyrugować rosyjskie surowce z zachodnich rynków. Nie wspominając już o złagodzeniu rynkowego pesymizmu, który podbija dziś ceny w nie mniejszym stopniu niż rzekome deficyty u dostawców.

Problem też w tym, że poza załagodzeniem sporów między zacietrzewionymi adwersarzami w Waszyngtonie i Teheranie, przy negocjacyjnym stole trzeba byłoby też uniemożliwić obstrukcję porozumienia przez przedstawicieli Moskwy i Pekinu. Finalnie, może się to okazać sztuką znacznie trudniejszą niż obłaskawienie ajatollahów i Amerykanów.


Przeczytaj też:

Jastrząb z Teheranu. Świat musi zdecydować, co zrobić z Raisim

Osiem lat impasu – oto potencjalna perspektywa dla relacji Iranu ze światem w najbliższym czasie. Nowym prezydentem kraju został twardogłowy duchowny, który nie zrobi zapewne zbyt wiele, by torować Teheranowi drogę na salony. Na pocieszenie: pewnie wiele też nie zepsuje.

Powrót naszych drani

Wraz z inwazją Rosji na Ukrainę dobiega zapewne końca era - wybiórczego, co prawda - obalania, a przynajmniej dyscyplinowania co bardziej ponurych dyktatur. W nadchodzących dekadach, niczym w czasach zimnej wojny, może się liczyć nie trzymanie się demokratycznych standardów, lecz trzymanie się wł...

Książę, który trzyma Zachód w garści

Europa deliberuje nad embargiem na rosyjską ropę, ale to turecki prezydent Recep Tayyip Erdogan pierwszy ruszył z polityczną pielgrzymką do Arabii Saudyjskiej. Jego wizyta zwiastuje powolny powrót Domu Saudów na zachodnie salony. Ale łatwo nie będzie.


Redaktor naczelny: Paweł Łepkowski | Edytor: Marta Narocka-Harasz  

Kontakt: Ten adres pocztowy jest chroniony przed spamowaniem. Aby go zobaczyć, konieczne jest włączenie w przeglądarce obsługi JavaScript.

Stale współpracują: Zofia Brzezińska, Robert Cheda, Jacek Cieślak, Zuzanna Dąbrowska, Gaja Hajdarowicz, Grzegorz Hajdarowicz, Mariusz Janik, Krzysztof Kowalski, Hubert Kozieł, Marek Kutarba, Jakub „Gessler” Nowak, Tomasz Nowak, Joanna Matusik, Justyna Olszewska, Marcin Piasecki, Paweł Rochowicz.

©
Wróć na górę