Wraz z inwazją Rosji na Ukrainę dobiega zapewne końca era - wybiórczego, co prawda - obalania, a przynajmniej dyscyplinowania co bardziej ponurych dyktatur. W nadchodzących dekadach, niczym w czasach zimnej wojny, może się liczyć nie trzymanie się demokratycznych standardów, lecz trzymanie się właściwej strony konfliktu.
Nicolas Maduro przez kilka ostatnich lat odgrywał w Waszyngtonie rolę nowego Fidela Castro: Biały Dom uznał wyborcze zwycięstwo opozycyjnego kandydata Juana Guaido w wyborach prezydenckich w Wenezueli w 2019 r., które miało wieńczyć okres trwających od 2014 r. niepokojów w tym latynoamerykańskim kraju. Od tamtej pory Maduro był rządzącym przemocą uzurpatorem, winnym jednego z największych w ostatnich latach kryzysu humanitarnego w regionie.
Aż do marca, kiedy to delegacja przedstawicieli administracji Joe Bidena udała się w mało zapewne przyjemną podróż do Caracas, by wynegocjować z Maduro powrót wenezuelskiej ropy na amerykański rynek (w założeniu: dostawy surowca z Wenezueli miały nieco rozładować sytuację na amerykańskim rynku - by można było skierować potencjalne nadwyżki z USA do Europy, by tej z kolei ułatwić rezygnację z ropy rosyjskiej). Trzeba przyznać, że początkowo wyglądało to nawet obiecująco: Caracas wypuściło z więzienia dwóch amerykańskich obywateli, wymieniono uprzejme w swej wymowie oświadczenia, Maduro zapowiedział nawet wznowienie dialogu z opozycją.
Aż nadszedł poprzedni weekend. - Nasz rząd przeanalizował potężny wymiar współpracy militarnej z Rosją i ratyfikował ścieżkę dalszej współpracy - ogłosił w charakterystycznym dla siebie, niezbyt zbornym stylu Maduro. - Wszystko dla pokoju, suwerenności i obrony integralności terytorialnej. Będziemy wzmacniać plany przygotowań, szkoleń i współpracy z taką globalną potęgą jak Rosja. Razem weszliśmy w XXI wiek, my narody Rosji i Wenezueli - perorował. Wygląda zatem na to, że Moskwa przelicytowała Waszyngton w lukrowaniu reżimu następcy Hugo Chaveza. Choć nie oznacza to jeszcze końca wyścigu o jego względy.
W podobnej pozycji przetargowej znalazła się dziś niemała grupa autokratów z całego globu. Najlepszym przykładem może być de facto przywódca Arabii Saudyjskiej, cieszący się tytułem Następcy Tronu książę Mohammed ibn Salman. Mało kto chyba ma dziś wątpliwości, że to on rzeczywiście rządzi w Królestwie - MBS (akronim od amerykańskiego zapisu nazwiska księcia, Mohamed Bin Salman) zdążył wypromować projekt saudyjskiej interwencji w Jemenie, która przyniosła nie tylko serię militarnych porażek, ale też nabrzmiewający coraz bardziej kryzys humanitarny, a także nałożył kaganiec potencjalnym rywalom we własnej rodzinie, co bardziej ambitnych i wpływowych osadzając w aresztach domowych.
A przede wszystkim, jeśli wierzyć służbom wywiadowczym, zlecił zbrodnię o mniejszym znaczeniu politycznym, za to olbrzymim rozgłosie: zamordowanie w saudyjskim konsulacie w Istambule dziennikarza i komentatora Dżamala Chaszukdżiego. Ten wygadany krytyk i komentator saudyjskiej polityki przezornie nieco wcześniej dostał amerykańskie obywatelstwo, co skłoniło Waszyngton do bezprecedensowo ostrej reakcji, która w gruncie rzeczy zamroziła kontakty USA z Królestwem, a samego MSB uraziła i obraziła. I to ta sprawa może być dziś ceną odblokowania kontaktów z Rijadem. - To oskarżenie rani moje uczucia - "wyznał" bowiem MBS w pierwszym od lat wywiadzie dla zachodniego medium, magazynu "The Atlantic".
Wenezuela to największe potencjalne złoża ropy na świecie, Arabia Saudyjska - największe potwierdzone, których operatorem jest największy koncern naftowy globu, Aramco. Nie sposób zatem nie zwrócić uwagi, jak dynamicznie ruszyły w ostatnich tygodniach negocjacje dotyczące porozumienia nuklearnego z Iranem (kolejnym potencjalnym wielkim graczem na rynku ropy, na dodatek dysponentem największych potencjalnych złóż gazu): to, co w czasach prezydentury George'a W. Busha procedowano bez efektów niemal dwie kadencje, co zajęło kilkanaście dobrych miesięcy za czasów Obamy - teraz ma szansę zostać dokonane w kwartał. Co nie znaczy, że się uda - negocjatorzy co kilka dni ogłaszają, że porozumienie to "kwestia godzin", ale nieustannie pojawiają się nowe problemy. Największym z nich było żądanie Rosji, by Iran nie był zobowiązany do przyłączenia się do wymierzonych w nią sankcji. Nie to, żeby Teheran się do tego palił: w czasach embarga na reżim ajatollahów, to Kreml zwykł wspierać Irańczyków, choćby pomagając w budowie elektrowni atomowej w Buszehr. Ale Moskwa chyba wyczuła, że Irańczycy mogliby poświęcić swojego alianta spod Uralu w zamian za zrzucenie jarzma "swojego" embarga.
Wystarczy rzut oka np. na wyniki głosowania nad rezolucją ONZ potępiającą rosyjski atak na Ukrainę, by wskazać jeszcze kilka potencjalnych słabych punktów na mapie sympatii do Zachodu. Zapewne nikogo nie zdziwi, że w głosowaniu nie wzięły udziału - lub wstrzymały się od głosowania - dawne republiki ZSRR. Największy zapewne dylemat miał tu Ilham Alijew, który odziedziczył co prawda po ojcu stanowisko prezydenta Azerbejdżanu, ale pozował konsekwentnie na "oświeconego dyktatora", który nie dręczy (masowo) opozycji i wprowadza ojczyznę także na zachodnie salony.
Bardziej bolesna - przynajmniej ze względów prestiżowych - musiała być dla Zachodu nieobecność podczas głosowania przedstawicieli Etiopii. Kraj, który jeszcze jakiś czas temu mógł liczyć przede wszystkim na zachodnie wsparcie, a dodatkowo z pokojowym noblistą na czele, znalazł się w gronie tych nielicznych, w których odbyły się w ostatnich tygodniach wiece poparcia dla Rosji. W jeszcze większe osłupienie musiała wprawić zachodnich dyplomatów absencja dyplomatów z Maroka: król Mohammed IV dbał, co prawda, o kontakty z Moskwą, ale w regionalnych grach Kreml często wspierał przeciwników monarchy, a Zachód wydawał się być stabilnym partnerem.
Kryzys wokół inwazji na Ukrainę dosyć jaskrawo pokazał, że Kreml w ostatnich latach skrzętnie pracował nad budowaniem wpływów w Afryce i Azji - i tym pewnie można tłumaczyć powyższe niespodzianki. Rosja oferuje tu mniej więcej to samo, co Chiny: strumień inwestycji bez jednoczesnego upominania się o uczciwość wyborów czy zamkniętych za kratami opozycjonistów.
Dlatego też nie jest trudno wskazać reżimy, o których sympatię Zachód będzie w najbliższych miesiącach toczyć bój. Już dziś dotyczy to Wenezueli czy Algierii (ta druga jest ważnym dostawcą gazu dla południowej Europy i jej rola mogłaby jeszcze wzrosnąć). Być może trzeba będzie przymknąć oko na coraz bardziej autokratyczne rządy w Angoli (członek OPEC i liczący się dostawca ropy), zapomnieć o jakiejkolwiek formule demokracji dla Libii i postawić np. na utworzenie tam reżimu generała Chalify Haftara lub innego "silnego człowieka" (Rosja obstawiała podobno powrót do władzy syna Muamara Kadafiego, Saifa), przemilczeć chaos i autokratyczne ciągoty władz w RPA (skąd po 24 lutego posypały się wyrazy sympatii dla Kremla).
Równie trudno może też być w Azji, gdzie swojego wsparcia dla Zachodu odmówiły w ONZ trzy potężne kraje subkontynentu: Indie, Pakistan i Bangladesz (bo na wsparcie Chin czy Wietnamu nikt chyba nie liczył). Władze wszystkich trzech coraz bardziej odstają od standardów, jakie Zachód skłonny był tolerować - ale w obecnej sytuacji ich poparcie może być wystarczającym argumentem przetargowym.
Na koniec warto jeszcze wspomnieć o kilku państwach, które przyłączyły się do potępienia Rosji. W największe osłupienie może tu wprawiać głos Afganistanu - reżim talibów najwyraźniej oczekuje uznania Zachodu (w 1996 r. rządy mułły Omara uznały tylko Arabia Saudyjska, Zjednoczone Emiraty Arabskie i Pakistan), a mowa o ugrupowaniu, któremu jeszcze niedawno Rosja dostarczała uzbrojenie i, rzekomo, płaciła za ataki na amerykańskich żołnierzy.
Nie cała Afryka milcząco sympatyzuje z Rosją: po stronie Zachodu stanęły też władze Gabonu, Gambii czy Rwandy. W ostatnich latach zwłaszcza prezydent tego ostatniego kraju, Paul Kagame, miał w Europie i USA złą prasę: niegdysiejszy pupil świata, chwalony za wygaszenie rwandyjskiej wojny domowej, od przeszło dekady coraz brutalniej zamyka usta swoim przeciwnikom i stopniowo likwiduje wolne media oraz resztki demokracji.
Jeszcze jedno zaskoczenie: za wymierzoną w Kreml rewolucją opowiedziała się też wojskowa junta z Mjanmy (dawnej Birmy). To kolejny reżim, który ma niejedno na sumieniu: najpierw kilka lat temu brutalnie spacyfikował miejscowy lud Rohingya, wywołując masowy eksodus, przede wszystkim do sąsiedniego Bangladeszu, po czym - rok temu - brutalnie rozprawił się z cywilnymi politykami, posyłając do więzienia m.in. pokojową noblistkę Aung San Suu Kyi i dławiąc uliczne protesty. Być może zarówno w Rwandzie, jak i Mjanmie, obecny ukłon pod adresem Zachodu ma stać się gwarancją bezpieczeństwa i swobody działania na własnym podwórku.
Redaktor naczelny: Paweł Łepkowski | Edytor: Marta Narocka-Harasz
Kontakt: Ten adres pocztowy jest chroniony przed spamowaniem. Aby go zobaczyć, konieczne jest włączenie w przeglądarce obsługi JavaScript.
Stale współpracują: Zofia Brzezińska, Robert Cheda, Jacek Cieślak, Zuzanna Dąbrowska, Gaja Hajdarowicz, Grzegorz Hajdarowicz, Mariusz Janik, Krzysztof Kowalski, Hubert Kozieł, Marek Kutarba, Jakub „Gessler” Nowak, Tomasz Nowak, Joanna Matusik, Justyna Olszewska, Marcin Piasecki, Paweł Rochowicz.