Jedną z konsekwencji przeciągającej się rosyjskiej agresji na Ukrainę może być zaostrzenie sytuacji w punktach zapalnych, na które Rosja ma wpływ. Seria wojen zastępczych może posłużyć Kremlowi do rozproszenia uwagi – i sił – Zachodu na znacznie dłuższej linii napięć niż granice Ukrainy.
Władimir Putin nie był pierwszym przywódcą objętym w tym roku amerykańskimi sankcjami. Na początku stycznia embargo objęło lidera bośniackich Serbów Milorada Dodika, który zagroził wówczas wyprowadzeniem serbskich żołnierzy z federalnej armii Bośni i Hercegowiny. Spór między przywódcami poszczególnych grup narodowych zepchnął wówczas ten wciąż niestabilny po doświadczeniu wojny domowej w latach 90. kraj na skraj "najpoważniejszego od dekad konfliktu wewnętrznego", jak oceniano stan rzeczy w mediach.
Teraz te obawy wracają zwielokrotnione. – Martwimy się, że może dojść do kolejnych konfliktów. Że coś stanie się na Bałkanach – mówił w pierwszych dniach rosyjskich inwazji na Ukrainę odpowiadający za wspólną politykę zagraniczną Unii Josep Borrell. – Kreml stara się sprawić, by NATO i UE musiały ograniczyć pomoc dla swoich partnerów – dodawał.
Z historycznej perspektywy potencjalne możliwości Moskwy na Bałkanach są jasne: w latach 90. Kreml jasno wsparł Serbów. Wsparcie to było widoczne zarówno podczas wojny domowej w Bośni i Hercegowinie, jak i pod koniec dekady – podczas serbsko-albańskiego konfliktu o Kosowo. Moskwa była wówczas relatywnie słabym graczem: jej interwencja ograniczała się do dyplomatycznych zabiegów o uznanie serbskiego punktu widzenia, udzielania schronienia liderom Serbów, którzy z rozmaitych powodów nie mogli pozostać w ojczyźnie (w Moskwie miała przez pewien czas chronić się żona Slobodana Miloszevicia, Mira Marković) czy desperackiego desantu na lotnisko w Prisztinie, które co prawda rosyjscy żołnierze zajęli, ale kompletnie bez aprowizacji, co szybko skłoniło ich do poproszenia zachodnich sił o dostarczenie jedzenia i niezbędnych do przetrwania produktów.
Od tamtej pory Moskwa konsekwentnie trzymała się swoich lokalnych aliantów – ale też uznała region za swoją strefę wpływów. W marcu ubiegłego roku rosyjska ambasada w Sarajewie ucięła dyskusję o wejściu Bośni i Hercegowiny do NATO, ogłaszając, że byłby to "akt wrogości", na który Rosja "musiałaby" zareagować. Po ataku na Ukrainę Belgrad był też jednym z nielicznych państw, w których zorganizowano prorosyjskie demonstracje.
– Naturalnie, nie ulega wątpliwości, że wspieramy Rosję. Jesteśmy raczej małą wspólnotą, ale nasz głos jest donośny – zapewniał w 2014 r. Dodik gospodarzy Kremla. Nie ma wątpliwości, że ten punkt widzenia podziela olbrzymia większość, jeśli nie wszyscy przedstawiciele bośniackich Serbów. Nie jest zatem wykluczone, że wcześniej czy później podejmą oni działania zmierzające do dalszej destabilizacji.
4 marca, gdy trwało już oblężenie ukraińskich miast na wschodzie, a rosyjskie podwody zbliżały się do Kijowa, na granicy Ukrainy z separatystyczną republiką Naddniestrza słychać było dwie gromkie eksplozje: to Ukraińcy wysadzili most kolejowy wiodący do tej enklawy, w obawie, że posłuży on Rosjanom do przerzutu oddziałów i sprzętu z tego kierunku.
W Mołdawii i Naddniestrzu akurat wypadła 30. rocznica rozpadu dawnej radzieckiej republiki. Posłużyła ona do ponownego przypomnienia przez władze w Tyraspolu, że Naddniestrze jest niepodległym (choć niepodległość tę uznaje praktycznie wyłącznie Moskwa) krajem.
Z perspektywy rosyjskiej "specjalnej operacji militarnej" potencjał wojskowy Naddniestrza jest marginalny. Republika liczy 350 tys. mieszkańców, własne siły zbrojne ma na poziomie kilku tysięcy ludzi, nawet wojna domowa u progu lat 90. miała tu raczej charakter rozruchów i sporadycznych wypadów niż regularnego konfliktu zbrojnego. Porządku pilnowało tu około 1500 rosyjskich żołnierzy.
Liczy się jednak położenie tego kraju: wąskiej "kiszki" wciśniętej między granice Mołdawii i Ukrainy oraz możliwość szachowania Kijowa i Kiszyniowa. Gdyby w Naddniestrzu wylądował liczący się kontyngent rosyjskich wojsk, sama jego obecność wystarczałaby do wymuszenia na Ukraińcach przegrupowania sił i położyłaby się cieniem na sytuację w Mołdawii – gdzie nie tylko panuje przekonanie, że może ona być następnym celem Kremla, ale też niemalże z dnia na dzień narasta kryzys humanitarny związany z wielotysięczną falą uchodźców (Mołdawianie informują, że populacja kraju powiększyła się w wyniku ucieczki Ukraińców z kraju o 4 proc.).
Od początku marca zaostrza się sytuacja w Górnym Karabachu. 5 marca doszło na liniach podziału między Azerami a Ormianami do kilku przypadków wymiany ognia, i od tamtej pory takie incydenty zaczynają się regularnie powtarzać. W Baku wywołało to obawy przed włączeniem się rosyjskiego kontyngentu "pokojowego" do potencjalnej próby odbicia kaukaskiej enklawy z rąk Azerów i ponownego wprowadzenia tam sił ormiańskich.
Karabach, rzecz jasna, nie ma bezpośredniego wpływu na bieg spraw na Ukrainie. Jednak utrzymanie napięcia w regionie – i zagrożenia potencjalną ormiańską kontrofensywą – może służyć Kremlowi do szachowania Baku: Azerowie starają się lawirować między Kremlem a Zachodem i z deklaracji prezydenta Ilhama Alijewa wynika, że Baku nie wyklucza awaryjnych dostaw surowców dla odcinającego się od rosyjskiej ropy i gazu świata zachodniego. Potencjalna groźba ponownej batalii o Karabach może powstrzymać Baku od włączania się do dywersyfikacji dostaw. Sztuka zatem polega na tym, by sytuacja w Karabachu "była zapalna lecz by się nie zapaliła".
Pytanie tylko, czy Kremlowi uda się zapanować nad temperamentnymi adwersarzami z Kaukazu. W tym regionie do eskalacji wystarczy przecież iskra – a tych iskier nie brakuje. W gruzińskim internecie zaczęły kilka dni temu krążyć kręcone nocą klipy, na których zamaskowani bojownicy (albo bojówkarze, zwał jak zwał) nawołują do odbicia separatystycznych minirepublik: Abchazji i Osetii Południowej, które Kreml zdołał odłączyć od Gruzji wskutek interwencji w 2008 r.
– Dziś jest gorąco na Ukrainie, a my Gruzini mamy wyjątkową okazję, by odzyskać naszą ziemię – przekonuje na klipach jeden z uzbrojonych, zamaskowanych mężczyzn. – My, Gruzini, którzy walczyli o wolność w Ukrainie, jesteśmy gotowi walczyć też o wolność w Gruzji. Wzywamy was do chwycenia za broń i uderzenia na wroga. Drugiej takiej szansy mieć nie będziemy – dodaje. I pytanie tylko, czy próba odnowienia gruzińskiej wojny nie służy raczej do zablokowania zbliżenia Tbilisi z Zachodem, bo integracja z UE i NATO państw toczących na swoim terytorium wojny raczej nie wchodzi w grę.
Są też jeszcze fronty tej wojny, które są odległe o tysiące kilometrów od Rosji i pozornie nie mogą mieć nic wspólnego z inwazją na Ukrainę. W dniach poprzedzających rosyjski atak spekulowano w zachodnich mediach, że wejście Rosjan do Ukrainy może zostać skoordynowane z chińską inwazją na Tajwan – te przepowiednie, co prawda, się nie sprawdziły. Ale atak Pekinu na Tajpej wciąż jest opcją pozostającą na stole, a zmuszenie Amerykanów do rozrzucenia swoich sił tak na Atlantyku, jak i Pacyfiku, pozostaje opcją kuszącą.
W odwodzie pozostaje oczywiście, niezawodna pod tym względem, Korea Północna. To jeden z nielicznych krajów, które otwarcie poparły Moskwę w głosowaniach w ONZ – i jeden z tych, które swoim niezbyt sprawnym, ale przez to wcale nie mniej groźnym arsenałem jądrowym mogą znacznie zdestabilizować sytuację na Dalekim Wschodzie.
Rosja budowała też konsekwentnie swoją obecność na Bliskim Wschodzie. Oczywistym przykładem jest udział w wojnie w Syrii, co dziś pozwala Kremlowi rekrutować tam weteranów tego konfliktu.
Syria to jednak niewielki i odizolowany gracz. Pytanie jednak, czy Kreml ma taką siłę przebicia, by zmusić do działania Irańczyków: wtedy mógłby otworzyć kilka nowych frontów. Rosyjskie wsparcie mogłoby znacząco wzmocnić jemeńskich rebeliantów z plemienia Huthi, którzy od połowy poprzedniej dekady toczą pełzającą wojnę o kontrolę nad Jemenem. Ich drony w ostatnich dniach doleciały do instalacji naftowych w Zjednoczonych Emiratach Arabskich, a wcześniej potrafiły atakować ropociągi w Arabii Saudyjskiej – bardziej zmasowany atak mógłby poważnie skomplikować dostawy surowców na Zachód i plany odcięcia się od rosyjskich dostaw.
Iran pośrednio kontroluje też sytuację w Iraku, ma olbrzymi wpływ na Liban oraz Bahrajn (kraje, gdzie szyici stanowią dominującą część społeczeństwa), koniec końców – również na Strefę Gazy, gdzie rządzący enklawą Hamas jest hojną ręką sponsorowany przez Teheran. Co prawda można wątpić, czy Irańczycy dadzą się wprzęgnąć do wojennej machiny Kremla, ale niewątpliwie Teheran chętnie ograniczyłby wpływy Zachodu w swoim sąsiedztwie.
Redaktor naczelny: Paweł Łepkowski | Edytor: Marta Narocka-Harasz
Kontakt: Ten adres pocztowy jest chroniony przed spamowaniem. Aby go zobaczyć, konieczne jest włączenie w przeglądarce obsługi JavaScript.
Stale współpracują: Zofia Brzezińska, Robert Cheda, Jacek Cieślak, Zuzanna Dąbrowska, Gaja Hajdarowicz, Grzegorz Hajdarowicz, Mariusz Janik, Krzysztof Kowalski, Hubert Kozieł, Marek Kutarba, Jakub „Gessler” Nowak, Tomasz Nowak, Joanna Matusik, Justyna Olszewska, Marcin Piasecki, Paweł Rochowicz.