Nieco chwiejna – tak przed kilkoma dniami, podczas spotkania z liderami biznesu w Waszyngtonie, opisywał politykę Indii wobec wojny w Ukrainie prezydent Joe Biden. To wielki eufemizm: lepiej byłoby powiedzieć, że rząd w New Delhi staje na głowie, by nie zrazić do siebie żadnego ze swoich partnerów. A to dziś niemalże niewykonalne.
W grupie polityków, którzy w ostatnich tygodniach najczęściej wydzwaniali na Kreml był też indyjski premier Narendra Modi. – Szef rządu doradził prezydentowi Putinowi, by odbył bezpośrednią rozmowę z Wołodymirem Zełenskim, co byłoby wielkim wsparciem dla zabiegów o pokój – podsumowywali jego podwładni z resortu spraw zagranicznych po jednej z takich konwersacji.
Mdły komunikat jedno oddaje w pełni: Indie znalazły się w kropce. Po obu stronach barykad są istotni dla nich partnerzy i opowiedzenie się za którymś z obozów przyniosłoby Indiom spore – i wymierne – straty. – Siedzenie okrakiem na barykadzie jest dziś większą łamigłówką niż kiedykolwiek w przeszłości, biorąc pod uwagę, że ta inwazja to najpoważniejszy od dekad przypadek agresji, a przecież Indie nie miały jeszcze nigdy tak mocnych związków z Zachodem jak dziś – twierdzi Michael Kugelman z waszyngtońskiego Wilson Center. Problem w tym, że relacje z Kremlem nie stają się przez to mniej ważne.
Indyjska armia robiła zakupy za żelazną kurtyną jeszcze w czasach ZSRR, ale proceder ten w ostatnich dekadach tylko nabrał tempa. Tylko jedna umowa – kontrakt na dostawę systemów przeciwlotniczych S-400 – opiewa na kwotę niemalże 5,5 mld dol., co jest rekordem w kronice zakupów indyjskich sił zbrojnych. A przecież do tego należałoby dodać jeszcze pełnymi garściami kupowane uzbrojenie konwencjonalne.
New Delhi oparło też na Moskwie swoje najbardziej prestiżowe programy, mające świadczyć o coraz bardziej mocarstwowej roli subkontynentu w światowej polityce: program kosmiczny i nuklearny. W ubiegłym roku oba kraje podpisywały co kilka miesięcy kolejne umowy dotyczące współpracy w kosmosie, m.in. dotyczące rozwijania systemu nawigacyjnego GLONASS i wynoszenia na orbitę rosyjskich satelitów na indyjskich rakietach.
Rosjanie dostarczali też Indusom reaktory nuklearne jeszcze w czasach, kiedy nikt nie chciał rozmawiać z New Delhi o technologii jądrowej. Od końca lat 80. trwała współpraca przy budowie bloków atomowych, mających zaopatrywać subkontynent w energię. Z Rosji przyjeżdżało też do Indii paliwo do reaktorów.
Ważne jest też swoiste pokrewieństwo duchowe Władimira Putina i Narendry Modiego. Ten drugi jest jednym z heroldów "szafranowej fali", jak eksperci nazywają coraz powszechniejszy na subkontynencie radykalny hinduski nacjonalizm. Wyraża się on nie tylko w mocarstwowych ambicjach, ale też w polityce wewnętrznej.
Najlepszym przykładem było odebranie Kaszmirowi autonomii. Modi miał ochotę zrobić to od lat, w końcu w 2019 r. zaryzykował zmianę konstytucji i zniesienie specjalnego statusu spornej prowincji: przyniosło to wybuch przemocy w Kaszmirze, który został jednak twardą ręką spacyfikowany.
Piewcy szafranowej fali jednak zapewne na tym nie poprzestaną. Jeszcze w 1992 r., jako lider władz prowincji Gudżarat, Modi przymknął oko na pogrom tamtejszych muzułmanów: liczba ofiar śmiertelnych – według oficjalnych źródeł – sięgnęła wówczas ok. tysiąca ludzi (nieoficjalnie szacuje się, że mogła być kilkakrotnie wyższa). 150 tys. ludzi uciekło z domów. Rola Modiego sprowadzała się do bierności: podległe władzom stanu służby bezpieczeństwa przez wiele godzin bezczynnie przyglądały się zamieszkom, a sam przyszły przywódca kraju skwitował pogromy filozoficznym "to, co się stało, było łańcuchem akcji i reakcji".
Od tamtej pory chętnie sięgający po przemoc nacjonaliści bezprecedensowo urośli w siłę. Organizacje kwitną, w systemie edukacyjnym Indusi – bez względu na wyznawaną religię – uczą się o hinduskich cnotach i krzywdach, jakich zaznali od innych narodów i grup etnicznych czy religijnych, z pominięciem ciemniejszych kart we własnej historii. Na celowniku polityków i bojówkarzy z tego obozu są przede wszystkim muzułmanie. W ostatnich latach po subkontynencie krąży choćby spiskowa teoria "miłosnego dżihadu": społeczności wyznawców Allaha mają typować rzekomo najprzystojniejszych mężczyzn, by uwodzili hinduski i brali je za żony (co jest równoznaczne ze zmianą wyznania na islam). W rezultacie doszło już w kraju do szeregu skrytobójstw mężczyzn, którzy odważyli się ujawnić z uczuciem do krajanki hinduskiego wyznania, a indyjskie odpowiedniki urzędów stanu cywilnego sabotują na wszelkie sposoby zaplanowane śluby międzywyznaniowe.
Z Kremla, rzecz jasna, nie padło ani słowo krytyki w odniesieniu do poczynań Modiego i jego sympatyków. Na Zachodzie jednak nie pomija się sytuacji na subkontynencie milczeniem – problem jednak w tym, że New Delhi potrzebuje Waszyngtonu, by móc zmierzyć się ze swoim najważniejszym arcyrywalem: Chinami.
Bo też właśnie Pekin zaczyna być w coraz większym stopniu priorytetem w polityce zagranicznej i bezpieczeństwa Indii. Wrogość w relacjach z Pakistanem, w przeszłości wywołująca wojny, które niemalże w 1998 r. zakończyły się nuklearną konfrontacją, spowszedniała i nieco straciła impet. Dziś niepokój New Delhi budzą poczynania Pekinu, coraz śmielsze w całym regionie. Stąd też udział Indii w inicjatywie nazwanej Quad, w której znalazły się – obok New Delhi – USA, Australia i Japonia.
Nie jest to sojusz pełen wzajemnej miłości, spajają go raczej obawy o zmianę układu sił w regionie. Ale też niektórzy eksperci są skłonni przypuszczać, że ostatecznie to on przeważyłby szalę, gdyby Indie musiały wybrać stronę barykady. – Indyjskie niezadowolenie z poczynań Rosji bywa widoczne w ich odnoszeniu się do Ukraińców, w oświadczeniach składanych w ONZ, w powtarzających się nawoływaniach do przerwania przemocy – twierdzi Avinash Paliwal z University of London.
– Owszem, Indie powstrzymują się od głosu, gdy większość świata głosuje w ONZ przeciw Rosji. Ale według nas powstrzymanie się od głosu absolutnie nie oznacza wsparcia – dowodził na łamach dziennika "The Guardian" Syed Akbaruddin, były przedstawiciel New Delhi w ONZ. – Znaleźliśmy się w pozycji, która ani nam się nie podoba, ani jej nie chcieliśmy. Dlaczego mielibyśmy okazywać wsparcie? – pytał retorycznie. Problem w tym, że nawet milczenie oznacza czasem akceptację – albo przynajmniej bywa tak odbierane. A akceptacja i obojętność to dziś sygnał, który może Kreml raczej zachęcać do agresywnego zachowania niż zmuszać do refleksji nad rosnącą izolacją.
Redaktor naczelny: Paweł Łepkowski | Edytor: Marta Narocka-Harasz
Kontakt: Ten adres pocztowy jest chroniony przed spamowaniem. Aby go zobaczyć, konieczne jest włączenie w przeglądarce obsługi JavaScript.
Stale współpracują: Zofia Brzezińska, Robert Cheda, Jacek Cieślak, Zuzanna Dąbrowska, Gaja Hajdarowicz, Grzegorz Hajdarowicz, Mariusz Janik, Krzysztof Kowalski, Hubert Kozieł, Marek Kutarba, Jakub „Gessler” Nowak, Tomasz Nowak, Joanna Matusik, Justyna Olszewska, Marcin Piasecki, Paweł Rochowicz.