Ubiegły tydzień był dla Kremla serią dewastujących ciosów. Poza jednym wydarzeniem: utrzymaniem przez OPEC ścisłych limitów na wydobycie ropy naftowej, co pozwala utrzymać wysokie ceny. To efekt serdeczności, jaką darzą się przywódcy Rosji i Arabii Saudyjskiej.
„Obaj wszczęli wojny w sąsiednich krajach, trzymają łapę na rynkach energii, są znani z tego, że nie znoszą oporu i marzy im się zapisanie własnej karty w historii. Władimir Putin i Mohammed Bin Salman wydają się mieć wiele wspólnego” – punktował w ubiegłym tygodniu brytyjski „The Guardian”.
Pewnie można by też zapisać listę różnic – wieku, religii, pozycji w lokalnym układzie władzy czy w geopolitycznej siatce aliansów. Ale rzecz raczej w tym, że Kreml i Dom Saudów zaczynają coraz silniej zaciskać węzły przyjaźni. I nic dziwnego: reżimy w obu tych państwach mają z tego tytułu niemało profitów.
Jak zauważają w opublikowanej w zeszły czwartek analizie Andrew S. Weiss i Jasmine Alexander-Greene, eksperci Carnegie Endowment For International Peace, Rosja zaczęła się zbliżać do Arabów z Półwyspu Arabskiego w połowie poprzedniej dekady, gdy zwiększyła się jej rola w działalności OPEC. Wkrótce potem nadarzyła się idealna okazja: siepacze saudyjskiego Następcy Tronu – de facto już dziś rządzącego Królestwem – dopadli w Istambule jednego z najpopularniejszych krytyków poczynań Dworu: Dżamala Chaszukdżiego. Jego brutalne zabójstwo i słabo zamaskowany trop wiodący prosto do księcia sprawiły, że Mohammed Bin Salman (MBS jak nazywają go zachodnie media i sami rodacy) znalazł się na cenzurowanym.
Właściwie nie sposób określić dokładnie, czego Zachód oczekiwał, potępiając MBS za zabójstwo Chaszukdżiego. Następca Tronu, wkrótce po zaanonsowaniu swojej kluczowej pozycji na Dworze, budził na Zachodzie nadzieje na liberalizację i modernizację Królestwa zaledwie przez kilka miesięcy. Okazało się, że chętniej utwardza politykę wewnętrzną Domu Saudów, niż ją liberalizuje, i spektakularne morderstwo tylko pogłębiło jego izolację.
Alternatywą okazał się Kreml. Kordialne spotkania Putina z MBS, triumfalne twitty, dokumentujące wymianę uścisków i uśmiechów, zaproszenie Arabii Saudyjskiej do partnerstwa w ramach Szanghajskiej Organizacji Współpracy, czy wreszcie – kilka tygodni temu – triumf MBS w charakterze mediatora między Kijowem a Moskwą, za którego sprawą doszło do wymiany jeńców, to tylko najbardziej widoczne części układanki.
Korzyści dla gospodarza Kremla są jeszcze bardziej oczywiste. Po pierwsze, sam fakt wyciągnięcia z amerykańskiego obozu jednego z tradycyjnych sojuszników Waszyngtonu to już korzyść sama w sobie. Wpływ na poczynania najważniejszego kartelu na świecie to czysty zysk, czego ubiegłotygodniowe posiedzenie OPEC jest najlepszym dowodem. Ale też MBS to dla rodaków Putina jeszcze jedna legitymacja słuszności rosyjskich racji stojących za „operacją specjalną” na wschodzie Ukrainy. A ponadto – co wcale nie jest kwestią drugorzędną – monarchie Zatoki Perskiej (a Putin dopieszcza wszystkie, poza Katarem i Kuwejtem) wciąż prowadzą wobec Rosjan politykę otwartych drzwi: turysta z Rosji może wyskoczyć tam na wakacje, a oligarcha – bezpieczne zacumować jacht czy zdeponować pokaźną sumkę.
Nic zatem dziwnego, że MBS preferuje „niedźwiadki” z Putinem niż niedawnego „żółwika” z Joe Bidenem. Ale mimo że obie strony tego specyficznego sojuszu odnoszą dziś z niego doraźne korzyści, na dłuższą metę Saudyjczycy mogą na nim wiele stracić. Owszem, jednym z czołowych argumentów kursu na Moskwę może być fakt, że Waszyngton nierzadko porzucał swoich bliskowschodnich aliantów na pastwę losu – zrobił to szachowi Iranu w 1979 r., Saddamowi Husajnowi w 1988 r., „ugrzecznionemu” Kadafiemu w 2011 r. – a w tym samym czasie choćby Hosniemu Mubarakowi.
Z drugiej strony Biały Dom nigdy nie porzucił w potrzebie swoich saudyjskich przyjaciół. Ani w czasach zimnej wojny, gdy naseryzm stanął u bram – ani potem, gdy nawet na Zachodzie przypominano, że olbrzymia większość zamachowców z 11 września pochodzi z Arabii Saudyjskiej. Ani gdy wychodziło na jaw, że saudyjskie pieniądze smarują globalną machinę dżihadu, czy wspierają afgańskich talibów, że w obliczu Arabskiej Wiosny Waszyngton i Rijad stoją po przeciwnych stronach barykady, czy w czasie wojny domowej w Syrii, gdzie sojusznicy postawili na innych graczy.
Z perspektywy Waszyngtonu wytłumaczenie tego fenomenu było oczywiste. Poza Izraelem USA potrzebowały obdarzonego autorytetem, silnego – ale nie za bardzo – przedstawiciela swoich interesów. Drzwi do świata arabskiego, które będą prowadzić zarówno do muzułmańskich radykałów, jak i bardziej świeckich reżimów. Przeciwwagi do „fanatycznego” Iranu po drugiej stronie Zatoki Perskiej, gigantycznego basenu z ropą, którym – przynajmniej czasami – dało się zarządzać.
Arabia Saudyjska nadawała się do tego doskonale. Dom Saudów to w gruncie rzeczy na Półwyspie Arabskim uzurpatorzy: w przeciwieństwie do monarchii w Jordanii czy Maroku ród Saudów nie może sobie przypisać pochodzenia od Proroka – Saudowie byli plemieniem, które w ramach szeregu kampanii stoczonych na gruzach Imperium Osmańskiego po prostu podporządkowało sobie szereg innych plemion Półwyspu. A przy władzy utrzymało się ze względu na – dosyć iluzoryczne – wsparcie wahabickich duchownych połączone z militarną obecnością wojsk USA na swoim terytorium.
W ten jednak sposób Dom Saudów stoi dziś na dosyć kruchych posadach. Sojusz z Moskwą ich nie wzmocni, bo w oczach rodzimych radykałów Kreml jest równie unurzany w muzułmańskiej krwi, co Biały Dom. Gdyby amerykańscy żołnierze pojechali do domu, Saudyjczykom zostałby olbrzymi arsenał – ale interwencja w Jemenie pokazała, że lata mijają, a saudyjska armia wciąż nie potrafi się posługiwać wyrafinowanymi technologiami militarnymi. Potencjalne przerzucenie amerykańskiego wsparcia dyplomatycznego na innego gracza – a można sobie to wyobrazić w przypadku choćby Kuwejtu, Jordanii, Egiptu – mogłoby wpędzić Rijad w próżnię, której głębi nie sposób sobie wyobrazić. Co więcej, Moskwa może nigdy nie zdradziła żadnego arabskiego alianta, ale też – obroniła z olbrzymim trudem tylko Baszara al-Asada, i to tylko z uwagi na wsparcie Iranu.
Dom Saudów też nigdy nie był nazbyt kochany przez lud. Choć monarchowie z tej dynastii mienią się obrońcami Mekki i innych świętych miejsc islamu, to w sondażach popularności na Bliskim Wschodzie wygrywali raczej ich rywale niż oni sami: kierujący libańskim Hezbollahem szejk Hasan Nasrallah (2008), turecki premier – a dziś prezydent – Recep Tayyip Erdogan (2011) czy książę Mohammed Bin Zayed, władca Zjednoczonych Emiratów Arabskich.
Być może zatem MBS zmierza ku budowie hybrydowego wizerunku: walecznego dowódcy w stylu Nasrallaha (co nie wyszło), antyamerykańskiego trybuna ludu w stylu Erdogana (co ma pewną szansę się powieść) i zręcznego gracza w regionalnych układach w stylu Bin Zayeda (z niewielką szansą na powodzenie, biorąc pod uwagę raczej awanturniczy niż dyplomatyczny charakter Następcy Tronu). Taktycznie zatem zagrywka "pod Kreml" może przynieść pewne korzyści, poprawiając pozycję przetargową w rozmowach z Zachodem. Gdyby jednak okazała się długoterminową zmianą strategii – nowe status quo mogło by zachwiać Domem Saudów.
Redaktor naczelny: Paweł Łepkowski | Edytor: Marta Narocka-Harasz
Kontakt: Ten adres pocztowy jest chroniony przed spamowaniem. Aby go zobaczyć, konieczne jest włączenie w przeglądarce obsługi JavaScript.
Stale współpracują: Zofia Brzezińska, Robert Cheda, Jacek Cieślak, Zuzanna Dąbrowska, Gaja Hajdarowicz, Grzegorz Hajdarowicz, Mariusz Janik, Krzysztof Kowalski, Hubert Kozieł, Marek Kutarba, Jakub „Gessler” Nowak, Tomasz Nowak, Joanna Matusik, Justyna Olszewska, Marcin Piasecki, Paweł Rochowicz.