Choć od zamachów na World Trade Center i Pentagon mija dwadzieścia lat, nadal nie znamy całej prawdy o tych tragicznych wydarzeniach.
11 września 2001 r. o godzinie 6.33 pierwsze promienie wschodzącego słońca oświetliły wyspę Manhattan. Na niebie nie było chmur. Szykował się pogodny dzień, choć powietrze było orzeźwiająco chłodne. Po dwóch miesiącach niemal tropikalnych upałów mieszkańcy Nowego Jorku z ulgą witali upragnione ochłodzenie. Na stacji metra World Trade Center pojawili się pierwsi podróżni; większość z nich skierowała się do biur ulokowanych w dwóch najwyższych budynkach w mieście. Wielu z nich miało już nigdy nie powrócić do własnych domów.
Dramat rozpoczął się o godzinie 8.46, kiedy samolot linii lotniczych American Airlines, lot nr 11, o numerach rejestracyjnych N334AA, pilotowany przez Mohammeda Attę Al-Sayeda, lecący z prędkością prawie 900 km/h, wypełniony 10 tys. galonów paliwa, wbił się między 94. a 98. piętro północnej wieży WTC. Egipski porywacz wykonał mistrzowskie sprowadzenie olbrzymiego samolotu pasażerskiego, godne najlepszych pilotów świata. O 8.37 samolot zaczął obniżać poziom o 900 m na minutę z wysokości 8800 m W ciągu sześciu minut pilot sprowadził potężną maszynę na wysokość około 200 metrów nad Manhattanem, aby bezbłędnie, z chirurgiczną wręcz precyzją uderzyć w wieżę WTC. Powołana przez amerykański Kongres specjalna komisja śledcza, nazywana w mediach „Komisją 9/11", ustaliła, że samolot w momencie uderzenia dosłownie wyparował. Wielu sceptycznie nastawionych naukowców podważa racjonalność takiego myślenia. No chyba, że tego dnia w Stanach Zjednoczonych panowały inne prawa fizyki. Jak bowiem można wytłumaczyć, że pasażerski boeing zniknął, ale z pożogi uratował się papierowy saudyjski paszport Satama Al-Suqamiego, jednego z porywaczy?
O dramacie pracowników WTC Ameryka dowiedziała około 8.50 czasu nowojorskiego, kiedy przerwano program lokalnych i narodowych stacji telewizyjnych, by pokazać pierwsze zdjęcia z „pożaru", jaki trawił jedną z wież World Trade Center na Dolnym Manhattanie. Początkowo media informowały o wybuchu gazu na wysokości 94. piętra wieży północnej. Tysiące mieszkańców domów położonych na zachodnim brzegu rzeki Hudson przyglądało się z okien ze zdumieniem i całkowitą bezradnością tragedii, jaka rozgrywała się na drugim brzegu. Zmieniające się z minuty na minutę kolejne doniesienia medialne zaczynały brzmieć coraz mniej wiarygodnie. Cała Ameryka oglądała w osłupieniu zdjęcia z helikopterów telewizyjnych oblatujących palącą się wieżę północną. Na oczach świata rozgrywał się przerażający dramat ludzi, którzy uciekali przed ogniem, skacząc z okien najwyższych kondygnacji budynku. W pewnym momencie jeden z komentatorów telewizyjnych ogłosił, że otrzymał zdumiewające wiadomości z Waszyngtonu, gdzie rzekomo płonął Kapitol. Inna stacja telewizyjna powoływała się na depeszę agencyjną o ewakuacji członków Izby Reprezentantów i Senatu ze stolicy w nieznanym kierunku. Dopiero o 9.05, kiedy płonęła już druga wieża WTC, szef personelu Białego Domu Andrew Card zdecydował się przerwać spotkanie prezydenta George'a W. Busha z uczniami szkoły podstawowej na Florydzie, szepcząc mu do ucha, że właśnie otrzymał doniesienia o ataku na amerykańskie obiekty cywilne. W kraju, który posiada najlepiej zorganizowaną sieć komunikacyjną na świecie, panował tego dnia zupełny chaos informacyjny. Miało się wrażenie, że nikt nic nie wie, a coraz bardziej zadziwiające doniesienia z Waszyngtonu brzmią całkowicie niewiarygodnie.
O godzinie 9.03 drugi samolot, Boeing 767-222, należący do amerykańskich linii United Airlines, lot nr 175, pilotowany przez pilota awionetek Al-Shehhiego, także wypełniony 10 tys. galonów paliwa, wbił się pomiędzy 77. a 84. piętro drugiej, południowej wieży WTC. Pilot zaczął gwałtownie obniżać pułap lotu z wysokości 8686 m nad New Jersey w tempie ok. 3000 m na minutę. Każdy pilot świata potwierdzi, że Al-Shehhi mistrzowsko sprowadził maszynę lecącą z szybkością prawie 1000 km/h nad Dolny Manhattan i z precyzją pocisku Stinger trafił w drugi wieżowiec WTC. Uderzenie samolotu w południową wieżę tylko pogłębiło chaos. Niektóre lokalne stacje telewizyjne podawały informacje o możliwym ataku rosyjskim, inne o samolocie lecącym z misją zniszczenia Białego Domu.
Fakt bezbłędnego naprowadzenia samolotu na cel przez zwykłego dyletanta budzi zrozumiałe wątpliwości wobec wniosków, jakie wyciągnęła później „Komisja 9/11". Równie zadziwiające jest, że na wysokości około 10 tys. metrów kilka osób dodzwoniło się z telefonów komórkowych do swoich bliskich przebywających w różnych regionach Ameryki. Dopiero kilka lat później wprowadzono do samolotów pasażerskich technologię umożliwiającą takie połączenia. Każdy, kto podróżował samolotem w tamtym czasie, pamięta doskonale, że połączenie przez telefon komórkowy z pokładu samolotu pasażerskiego lecącego na tak dużej wysokości było niemożliwe. Tymczasem ku zdumieniu śledczych z komisji parlamentarnej istnieją potwierdzone dowody, że tego dnia przynajmniej dwie osoby znajdujące się na pokładzie samolotu American Airlines (lot nr 77) połączyło się ze swoimi rodzinami. Jedną z nich była stewardesa Renee May, która zadzwoniła do swej matki Nancy, mieszkanki Las Vegas. Czyżby – jak podkreślali to w swoim śledztwie dziennikarze telewizji ABC – wieloletnia pracownica linii American Airlines nie wiedziała, że takie połączenie jest niemożliwe? Raport „Komisji 9/11" wskazuje, że tego dnia nie działały prawa fizyki.
Tuż przed godziną 10.00 komentatorzy jednej z lokalnych stacji nowojorskich przerwali rozmowę, informując o serii eksplozji, których dźwięk dochodził z południowej wieży WTC. Otoczona przez tłum uciekających ludzi dziennikarka stacji ABC krzyczała do mikrofonu, że słyszała potężną eksplozję i serię mniejszych detonacji. Przez krótką chwilę kamery wyraźnie pokazały małe obłoczki dymu wybuchające wzdłuż pięter. Kilka sekund później ku zdumieniu widzów na całym świecie południowa wieża World Trade Center, jedna z najpotężniejszych konstrukcji stalowych, jakie kiedykolwiek zbudowano, zapadła się do środka, tak jak widowiskowo wysadzane stare hotele w Las Vegas. 36 minut później identyczne obłoczki dymu i suchy dźwięk detonacyjny zapowiedziały implozję północnej wieży WTC.
Wszyscy doskonale pamiętają widok zapadających się dwóch wież WTC. Niezbyt znany jest jednak fakt, że tego dnia zawaliły się jeszcze dwa inne olbrzymie budynki Dolnego Manhattanu. Około godziny 16.10 runął 47-piętrowy budynek Salomon Brothers 7, zwany także World Trade Center 7, który miał służyć jako centrum kryzysowe dla dwóch wież WTC. Pięć kwadransów później i ponad 7 godzin od zawalenia się pierwszego wieżowca runął także bez żadnych powodów technicznych sąsiedni budynek oznakowany jako WTC nr 3, mimo że żaden samolot w niego nie uderzył. Co prawda waląca się wieża południowa uszkodziła częściowo jedno z jego skrzydeł, ale nie w takim stopniu, który groziłby zawaleniem się całej konstrukcji.
Nawet „Komisja 9/11" nie potrafiła znaleźć wytłumaczenia, dlaczego potężny, w dużym stopniu wykonany z płyt betonowych, cegieł i stalowego szkieletu, niezwykle solidny budynek WTC 3 niespodziewanie zawalił się jak domek z kart. Niektóre źródła rządowe poinformowały w pierwszym odruchu, że WTC 3 został wysadzony w sposób kontrolowany, ponieważ w każdej chwili mógł się zawalić. Wiadomość tę jednak później kilkakrotnie dementowano. Dlaczego? Ponieważ eksperci dowiedli, że zorganizowana akcja kontrolowanej detonacji WTC 3 nie mogłaby być przeprowadzona w ciągu zaledwie siedmiu godzin wśród dymu i płonących zgliszczy dwóch największych wieżowców Manhattanu. Dziennikarze śledczy telewizji ABC zasięgnęli opinii profesjonalnych firm rozbiórkowych, zajmujących się od dekad wysadzaniem pustostanów i olbrzymich budynków. Żaden ekspert nie poparł rządowej tezy, że można taką operację przygotować i przeprowadzić „z biegu" w ciągu zaledwie siedmiu godzin, i to w tak skrajnych warunkach, jakie panowały tego dnia na obszarze nazwanym później Ground Zero. Zwłaszcza że w tym czasie trwała tam desperacka próba ratowania ocalałych ofiar katastrofy.
Profesjonaliści podkreślili, że tego typu złożona akcja przeprowadzana w nieporównywalnie lepszych warunkach musiałaby być przygotowana wiele dni lub tygodni wcześniej. Świadome zasypanie terenu dodatkową warstwą gruzu i pyłu w czasie ratowania ofiar byłoby skrajną głupotą i nieodpowiedzialnością osób podejmujących taką decyzję.
Jeżeli pilotaż Mohammeda Atty i Al-Shehhiego można nazwać prawdziwym mistrzostwem, to jakiego określenia należy użyć wobec fenomenalnego wyczynu trzeciego pilota – Haniego Saleha Hanjoura, który 11 września 2001 r. dokonał rzeczy zadziwiającej mistrzów świata w pilotażu. Człowiek, który zaledwie kilka miesięcy wcześniej uczył się pilotowania samolotów w lokalnej szkole CRM Flight Cockpit Resource Management w Scottsdale i został bardzo nisko oceniony przez instruktorów jako pilot dwuosobowych samolotów, z fantastycznym opanowaniem i dokładnością sprowadził olbrzymiego Boeinga 757-223 do wysokości zaledwie kilku metrów nad ziemią i z prędkością prawie 1000 km/h wbił samolot w boczną ścianę budynku Pentagonu, kosząc po drodze uliczne latarnie.
I znowu pojawia się elementarne pytanie: co się stało z tym samolotem? Raport „Komisji 9/11" dowodzi, że również ta maszyna wyparowała w momencie wybuchu. W budynku Pentagonu pozostała jedynie wielka, tląca się dziura.
Dodatkowo zdumiewa fakt, że jedyny dowód tej katastrofy – kaseta wideo z monitoringu pobliskiego hotelu – został zarekwirowany i zaginął w magazynach Departamentu Sprawiedliwości. Jedynym fragmentem samolotu, który został znaleziony po kilku godzinach śledztwa, był leżący na trawniku, niemal nienaruszony fragment płata skrzydła. Mimo że samolot ważący ponad 60 ton wyparował, śledczym udało się znaleźć ludzkie resztki oraz zidentyfikować ofiary na podstawie DNA i uzębienia, które w przeciwieństwie do samolotu nie uległo zniszczeniu w ogromnej temperaturze.
Późniejszy raport specjalnej komisji śledczej Kongresu USA jest pełen tego typu pomyłek, niedomówień i błędów. Jego treść narzuca czytelnikowi przekonanie, że tego dnia w niektórych regionach Stanów Zjednoczonych nie obowiązywały elementarne prawa przyrody. Przykładem takiej śmiałej tezy jest oficjalny los czwartego samolotu.
Równolegle do wieści z Nowego Jorku i Waszyngtonu zaczęły napływać pierwsze informacje o samolocie linii United Airlines lot nr 93, uprowadzonym przez czterech Arabów uzbrojonych w plastikowe noże. „Komisja 9/11" ustaliła autorytatywnie, że jeden Libańczyk i trzech Saudyjczyków zastraszyło „plastikowymi nożami" i informacją o rzekomo podłożonej bombie 37 pasażerów oraz siedmiu członków załogi, w tym krzepkiego kapitana Jasona M. Dahla oraz jego zastępcę Leroya Homera juniora.
Komisja śledcza zdołała odtworzyć niektóre wydarzenia na pokładzie samolotu dzięki nagraniom rozmów 10 pasażerów, którym udało się dodzwonić do bliskich z telefonów komórkowych. Zdumiewające jest, że chociaż nagrania fizycznie istnieją, ta sama „Komisja 9/11" uzyskała wyniki ekspertyz laboratoryjnych, z których jasno wynikało, że wykonanie takich połączeń przy ówczesnej technice było niemożliwe.
Jeszcze bardziej niejasne są powody, dla których utrzymujący się na kursie południowym samolot nagle, bez żadnych powodów uderzył w ziemię pod kątem 40 stopni z prędkością 906 km/h. Maszyna runęła niespodziewanie na niezamieszkany teren w miejscowości Stonycreek w Pensylwanii, niedaleko Shanksville. Wśród informacji krążących w drugim obiegu istnieją podejrzenia, że samolot znajdujący się 19 minut lotu od Waszyngtonu został zestrzelony przez myśliwce USAF.
Wraz ze strażą pożarną i policją na miejsce katastrofy w Stonycreek pierwsza dotarła ekipa lokalnej stacji telewizyjnej. Zdumieni dziennikarze i przedstawiciele wymienionych służb ujrzeli krater o szerokości 35 m i głębokości około 3,5 m. Zdumiewał fakt, że krater był krótszy o 3 m od długości Boeinga 757. Nie było też wyraźnego śladu ziemi porozrzucanej w wyniku eksplozji kilku tysięcy litrów paliwa.
Pierwsze relacje z miejsca katastrofy pokazywały ogromny dół, z którego tlił się ledwo zauważalny dym. Ku zdumieniu widzów oraz obecnych na miejscu przedstawicieli policji i straży pożarnej oprócz krateru i popalonych gałęzi drzew nie było śladu samolotu. Świadkowie, w tym głównie dziennikarze i lokalni funkcjonariusze policji, mówili później o braku jakichkolwiek szczątków samolotu i pasażerów. Także w tym wypadku „Komisja 9/11" uznała, że Boeing 757 o masie własnej 58 t wyparował niczym szklanka wody wrzucona do krateru aktywnego wulkanu. Zdumiewać mogło, dlaczego wraz z samolotem nie „wyparowały" okoliczne drzewa i nowa, biała męska bielizna w jednym rozmiarze oraz białe skarpetki, które zostały odnalezione dopiero godzinę później na okolicznych drzewach. Świadkowie twierdzili, że widok ten nasuwał przypuszczenie, że ktoś rozpakował kilka paczek z majtkami i porozrzucał chaotycznie po okolicy.
Już tego samego dnia wielu dziennikarzy pytało z niedowierzaniem, jak to się stało, że samolot z pasażerami wyparował rzekomo w wyniku nadzwyczaj wysokiej temperatury, a skarpetki i bielizna, nawet nieokopcone od dymu, wisiały na okolicznych drzewach niczym ponure ozdoby choinkowe. Złośliwi komentatorzy zaproponowali nawet członkom „Komisji 9/11" wprowadzenie ustawy nakazującej budowanie samolotów z papieru i bawełny, skoro te materiały wytrzymują tak wysokie temperatury.
Widok słupa dymu unoszącego się nad Manhattanem robił piorunujące wrażenie na mieszkańcach Nowego Jorku i okolicznych miasteczek stanu New Jersey. Zniszczenie nadajnika telewizyjno-radiowego na jednej z wież WTC spowodowało, że tylko nieliczne lokalne stacje radiowe i telewizyjne nadawały tego dnia programy. Na amerykańskich samochodach pojawiły się flagi i zdjęcia wież WTC. Przed domami stały płonące świece. Część dróg dojazdowych na Manhattan zablokowała policja. Na nowojorskim niebie, zazwyczaj pełnym samolotów, panowała przygnębiająca pustka. Na Ground Zero wśród dymu i ruin rozgrywał się dramat tych, którzy jeszcze żyli pod gruzami, oraz tych, którzy desperacko próbowali ich ratować. Kilka ulic dalej rosnąca z minuty na minutę rzesza zrozpaczonych ludzi próbowała dowiedzieć się od obsypanych popiołem przechodniów, czy nie widzieli ich bliskich. Potworne przygnębienie panowało wśród tysięcy nowojorczyków, którzy w grobowym milczeniu opuszczali Manhattan, idąc pieszo przez Most Brooklyński. Wszyscy zadawali sobie jedno pytanie: kto ośmielił się podnieść rękę na ich ojczyznę?
Tego dnia zginęły ogółem 2973 osoby. Los 26 zaginionych jest nadal nieznany. Ten największy w historii Ameryki akt terroru zmienił jej oblicze. Od tej pory celem nadrzędnym amerykańskiego rządu stała się walka z radykalnymi organizacjami islamskimi oraz sponsorującymi je „państwami zbójeckimi". Efektem tego nastroju było uchwalenie 26 października 2001 r. przez Kongres ustawy specjalnej USA Patriot Act, która po raz pierwszy w historii Ameryki zezwalała służbom specjalnym na aresztowanie i przetrzymywanie bez decyzji sądu i bez żadnego usprawiedliwienia cudzoziemców podejrzanych o organizację aktów terrorystycznych przeciw Stanom Zjednoczonym. Może zastanawiać, dlaczego dopiero trzy lata później, 29 października 2004 r., telewizja Al-Dżazira opublikowała oświadczenie Osamy Bin Ladena, który wziął na siebie odpowiedzialność za organizację zamachów terrorystycznych w Ameryce.
Przyszli zamachowcy przybywali do USA parami, aby nie wzbudzić podejrzeń władz granicznych. Dwaj pierwsi – Saudyjczycy: 26-letni Khalid al-Mihdar oraz 25-letni Nawaf al-Hamzi – przylecieli do San Diego w 2000 r. Po nich do USA przybyli dwaj zawodowi piloci: dowódca spisku, 33-letni Egipcjanin Mohammed Atta i 23-letni obywatel ZEA Marwan al-Shehhi. 26-letni Libańczyk Ziad Jarrah od roku pobierał lekcje pilotażu w niewielkiej szkole lotniczej na Florydzie. To oni stanowili trzon operacji, która 11 września 2001 r. wstrząsnęła Ameryką.
Uważa się, że największymi fanatykami religijnymi w tej grupie byli Khalid al-Mihdhar i Nawaf al-Hamzi, którym w 1999 r. amerykańskie konsulaty niefortunnie przyznały wizy amerykańskie wielokrotnego wjazdu. Przeszli oni specjalne szkolenie bojowe w obozie treningowym Al-Kaidy w Mes Aynak w Afganistanie. Wszyscy piloci zamachowcy należeli do komórki hamburskiej, która pomogła im w załatwieniu wiz amerykańskich.
Dzięki sprawnej współpracy FBI z Interpolem i policją niemiecką stosunkowo szybko zdołano ustalić, że główny organizator zamachów mieszkał przez 7 lat w Niemczech (1992–1997). W 1997 r. Mohammed Atta uzyskał dyplom inżyniera dyplomowanego na Uniwersytecie Technicznym w Hamburgu. Atta reprezentował niemiecki oddział Al-Kaidy, nazywany przez śledczych komórką hamburską, którą tworzyli młodzi arabscy studenci zajmujący się praniem brudnych pieniędzy i podrabianiem dokumentów dla centrali swojej organizacji. Ku zdumieniu zachodniej opinii publicznej liczne śledztwa dziennikarskie, w tym stacji telewizyjnej BBC, wykazały, że część osób oskarżonych o przeprowadzenie zamachu żyje wygodnie w Arabii Saudyjskiej i Jemenie. W dodatku przed nikim się nie ukrywają i twierdzą, że padli ofiarą kradzieży tożsamości. Śledztwo potwierdziło ich zeznania. Za kradzież ich tożsamości odpowiedzialna była właśnie komórka hamburska. 23 września 2001 r. telewizja BBC odnalazła w Arabii Saudyjskiej osoby ścigane międzynarodowym listem gończym wydanym przez FBI, które we wrześniu 2001 r. przebywały na terenie swojego kraju. Dziennikarze dowiedli także, że ogromną winę za wpuszczenie na terytorium USA zamachowców ze sfałszowanymi dokumentami ponoszą amerykańskie służby imigracyjne. O ich nieudolności świadczy m.in. fakt, że jeszcze pół roku po zamachu Urząd Imigracyjny (INS) przyznał przywódcy spisku Mohammedowi Atcie kartę stałego pobytu w USA.
Ważną postacią w strukturach komórki hamburskiej był 50-letni Kuwejtczyk Khalid Sheikh Mohammed, który w latach 1999–2001 zajmował się indoktrynacją religijną przyszłych zamachowców i ich szkoleniem taktycznym. Aresztowany przez Amerykanów w marcu 2003 r. w Pakistanie został przewieziony do bazy w Guantanamo, gdzie przyznał się do wybrania celów ataku z 11 września 2001 r.
Al-Kaida poniosła surową karę za zamachy z 11 września. Do końca 2001 r. amerykański wywiad cywilny i wojskowy aresztował 1200 cudzoziemców podejrzanych o współpracę przy planowaniu zamachów. Międzynarodowi obrońcy praw człowieka zarzucili rządowi Stanów Zjednoczonych, że tylko w wypadku 15 osób istnieją twarde dowody na udział w planowaniu spisku. W pozostałych przypadkach aresztowania były bardzo dyskusyjne. Zdumiewające jest, że wśród więźniów Guantanamo znalazło się nawet 70 Izraelczyków oskarżonych o rzekomą pomoc logistyczną dla Al-Kaidy.
500 osób nadal jest przetrzymywanych bez wyroków w więzieniach imigracyjnych. W 12 przypadkach aresztowania były tak absurdalnie bezpodstawne, że do dzisiaj toczą się procesy odszkodowawcze. Na przykład Osama Awadallah został zatrzymany za napisanie krótkiej biografii jednego z zamachowców, a Mohdar Abdallah za fakt, iż jego nazwisko widniało na skrawku papieru znalezionym w samochodzie wynajętym przez jednego z zamachowców.
Epilogiem wojny z terroryzmem była operacja „Włócznia Neptuna" przeprowadzona 2 maja 2011 r. O drugiej w nocy nad nielicznymi budynkami sennych i źle oświetlonych przedmieść pakistańskiego Abottabadu pojawiły się dwa helikoptery bojowe typu Sikorski Stealth Hawk. 24 komandosów z Navy SEALs wtargnęło do ufortyfikowanej rezydencji, w której wraz z kilkoma kobietami i dziećmi przebywał Osama Bin Laden. Przywódca Al-Kaidy zginął od dwóch strzałów w głowę. 24 godziny później jego zwłoki zostały wyrzucone za burtę lotniskowca USS „Carl Vinson" na Oceanie Indyjskim.
Autor był naocznym świadkiem zamachu na WTC w Nowym Jorku 11 września 2001 r. Pracował wtedy jako dziennikarz polonijnej stacji radiowej.
Redaktor naczelny: Paweł Łepkowski | Edytor: Marta Narocka-Harasz
Kontakt: Ten adres pocztowy jest chroniony przed spamowaniem. Aby go zobaczyć, konieczne jest włączenie w przeglądarce obsługi JavaScript.
Stale współpracują: Zofia Brzezińska, Robert Cheda, Jacek Cieślak, Zuzanna Dąbrowska, Gaja Hajdarowicz, Grzegorz Hajdarowicz, Mariusz Janik, Krzysztof Kowalski, Hubert Kozieł, Marek Kutarba, Jakub „Gessler” Nowak, Tomasz Nowak, Joanna Matusik, Justyna Olszewska, Marcin Piasecki, Paweł Rochowicz.