Śmierć Perveza Muszarrafa – generała, który rządził Pakistanem w latach 1999–2008 – zapewne nie zwróci uwagi nikogo, kto nie zgłębia najnowszych dziejów Azji. A szkoda, bo dorobek tego wojskowego dyktatora to podręcznikowy przykład "dyktatury oświeconej", w sporej mierze tłumaczący, dlaczego społeczeństwa – nie tylko azjatyckie – mogą tęsknić za rządami silnej ręki.
Gdy rodzina i współpracownicy Muszarrafa opublikowali na początku lutego pośmiertny komunikat, pierwsze komentarze – tak w Pakistanie, jak i na świecie – niosły zaskakująco dobre wspomnienia o zmarłym wojskowym. – Nazywają go wojskowym dyktatorem, ale nie było w kraju silniejszej demokracji niż za jego czasów. Pervez Muszarraf prowadził kraj w wyjątkowo trudnym czasie, a jednocześnie Pakistańczycy wierzą, że era jego rządów była jedną z najlepszych w historii Pakistanu – kwitował niegdysiejszy współpracownik Muszarrafa, a dziś jeden z liderów formacji byłego premiera Imrana Khana.
– Kiedyś nieprzejednany wróg Indii, w okresie 2002–2007 stał się prawdziwą siłą prącą do pokoju na subkontynencie – opowiadał BBC indyjski dyplomata, historyk i analityk Shashi Tharoor. – Mądry, zaangażowany, klarowny w swym myśleniu strategicznym – dorzucał.
Inna sprawa, że przez niemal cały okres swoich rządów - choć osiem lat to, jak na dyktaturę, dosyć krótko – Muszarraf znajdował się pod nieustanną presją: Waszyngtonu, Indii, państw arabskich i graczy wewnętrznych. Może zatem to ich naciski sprawiały, że umundurowany prezydent nie przekroczył granicy, za którą stałby się postacią podobną do innych – również pakistańskich – "azjatyckich caudillo".
Do pewnego stopnia Muszarraf odpowiadał modelowi wojskowego spod znaku rozmaitych Wolnych Oficerów, jaki niegdyś stworzyli i ugruntowali w świecie muzułmańskim Mustafa Kemal – czyli legendarny turecki Atatürk – oraz Gamal Abdel Naser w Egipcie. Urodzony w rodzinie wojskowych, zeświecczonej i – można by rzec – zwesternizowanej, sporą część dzieciństwa spędził w demonstracyjnie laickiej wówczas Turcji czy na Zachodzie. Karierę wojskową robił bez pośpiechu i, jak to często bywa, awansował trochę siłą inercji, trochę dlatego, że starannie ukrywał potencjalne ambicje. Zawędrował tak aż do funkcji szefa sztabu armii u schyłku lat 90.
Z tej pozycji przyglądał się chaosowi, w jaki kraj popadł za sprawą dwóch rywalizujących wówczas o władzę pakistańskich klanów: Bhutto i Szarifów. Z jednej strony był to okres stosunkowej wolności politycznej – partie powstawały jak grzyby po deszczu, ale też system demokratycznych check-and-balances sprawiał, że Pakistan był państwem rozchybotanym, zanarchizowanym i trzeszczącym w regionalnych szwach. A przy okazji rozkradanym przez drugoplanowych członków obu klanów. Dodatkowo za zachodnią granicą miał przechwycony przez talibów (przy wydatnej pomocy pakistańskiego wywiadu wojskowego) Afganistan, na południowym zachodzie pas pogranicza pogrążony był w pełzającej wojnie Iranu z zamieszkującymi obie strony granicy Beludżami, a na wschodzie tradycyjny indyjski arcywróg właśnie uzbroił się w głowice atomowe.
Rządzący u schyłku lat 90. premier Nawaz Sharif był nie tylko politycznym awanturnikiem, nepotą i kleptokratą. Idąc za podszeptami wojskowych, dał się namówić na mini-wojnę, ofensywę w Kargilu w 1999 r.: pakistańscy komandosi zajęli wysoko w górach pozycje, które indyjscy żołnierze zwykli opuszczać na zimę. Z niewielkiej operacji specjalnej wynikła awantura, która nieomal skończyła się konfrontacją nuklearną – a przy okazji kompromitacją Islamabadu.
Wciągnięcie armii w tę awanturę przypieczętowało los Sharifa i skłoniło mundurowych do zawiązania spisku przeciw premierowi – z czego on sam doskonale zdawał sobie sprawę, co pchnęło go do wyprowadzenia uderzenia wyprzedzającego: gdy Muszarraf, już jako szef sztabu, wracał z zagranicznej podróży, jego maszynie odmówiono możliwości lądowania w Pakistanie. Na dodatek Sharif zdawał sobie sprawę, że w baku samolotu nie ma na tyle paliwa, by lądować gdzie indziej. Muszarraf wykazał się wówczas zimną krwią, autorytetem, ambicją – przez pokładowy telefon skontaktował się z dowódcami rozmaitych wojsk i nakłonił ich do ekspresowego przejęcia władzy.
Upadek Sharifa właściwie nie przyciągnął uwagi świata – w końcu Pakistanem i tak częściej rządzili wojskowi niż cywile. Dopiero ataki 11 września ściągnęły uwagę Zachodu na Afganistan, a pośrednio – na Pakistan, który postrzegano jako klucz do Afganistanu. Muszarraf usłyszał wówczas słynną frazę, że "albo przyłączy się do wojny z terroryzmem, albo z jego kraju nie pozostanie kamień na kamieniu". I, co właściwie było jego znakiem firmowym, realizował to ultimatum w tak pokrętny sposób, jak tylko było to możliwe.
W Pakistanie Muszarrafa partie polityczne mogły działać stosunkowo swobodnie, choć parlament miał niewiele do powiedzenia: najważniejsze decyzje zapadały w sztabie i gabinetach prezydenta. Gazety stosunkowo swobodnie opisywały sytuację w kraju. Niezależność sądownictwa bywała ograniczana, co wyprowadzało sędziów na ulice, ale wciąż istniała. Korupcję ograniczono, choć ceną było przejęcie olbrzymiej części gospodarki – zwłaszcza największych firm – przez czynnych i emerytowanych wojskowych, którzy ustawiali się przede wszystkim w kolejkach po państwowe kontrakty.
W podobnym stylu toczono wojnę z terroryzmem: wywiad wystawiał zachodnim służbom prawdziwych i domniemanych dżihadystów, zapełniając obóz w Guantanamo – beztrosko wyłapując zarówno współpracowników Al-Kaidy, jak i dwudziestolatków, którzy przyjeżdżali z zamiarem podróżowania po kraju lub studiowania w tamtejszych medresach (co ich prawnicy udowadniali potem w sądach). Rodzimi radykałowie działali stosunkowo otwarcie, choć wielokrotnie ten układ zawodził, o czym świadczyły spektakularne zamachy terrorystyczne, próby zabicia samego Muszarrafa, czy wreszcie apogeum – krwawe oblężenie islamabadzkiego Lal Masdżid, Czerwonego Meczetu, matecznika pakistańskiego dżihadu. ISI, pakistański wywiad wojskowy, stał się wręcz symbolem wojny na dwa fronty toczącej się pod Hindukuszem (co dosyć wiernie pokazano po latach nawet w kinie, np. jednym z sezonów serialu "Homeland").
O ironio, Muszarraf czuł też, że musi się tłumaczyć przed światem. Taką rolę pełniła jego autobiografia, z dużym szumem wydana w kilkudziesięciu krajach (m.in. w Polsce), kolejne wystąpienia na forach międzynarodowych, pielgrzymki po stolicach Zachodu. Gdy okres jego rządów zaczął zbliżać się do dekady, był pod coraz silniejszą presją, by ustąpić – zwłaszcza na rzecz Benazir Bhutto, która obiecywała Zachodowi bardziej zdecydowaną walkę z radykałami, renesans demokracji i ukrócenie wpływów ISI. Nawet gdy Bhutto zginęła w zamachu (za cyngiel pociągnął dżihadysta, ale odpowiedzialność i tak spadła na reżim w Islamabadzie, który miał zaniedbać ochronę byłej premier), dni Muszarrafa były policzone: generał oddał władzę może niezbyt chętnie, ale bez wielkich wstrząsów.
I trzeba przyznać, że ta rezygnacja wpędziła kraj w kłopoty: miejsce silnego gracza zajęły tłumy graczy słabych, uwikłanych w niekończące się spory, skupionych na utrzymaniu własnych sfer wpływów. Wróciły klany Bhutto, Sharifów, pojawił się Imran Khan – ale praktycznie żaden z tych polityków nie miał jasnej wizji tego, jakie państwo chce tworzyć, nie mówiąc już o sile politycznego przebicia, by jakąś wizję realizować. Pakistan stał się hybrydą Jugosławii po śmierci Tito (z rozsadzającymi kraj regionalizmami), jelcynowskiej Rosji (z polityczną anarchią i niestabilnością gospodarczą), Iraku po Saddamie (ze zrewoltowanymi częściami kraju i rodzimym ruchem talibskim).
Muszarraf patrzył na to z daleka – z Londynu, w ostatnich latach z Dubaju. Teoretycznie próbował wrócić do gry po kilku latach na wygnaniu, założył nawet partię polityczną, ale pierwsze, co zrobili jego następcy, to zabezpieczenie się przed takim scenariuszem. Odsuniętego wojskowego caudillo sądzono za zdradę stanu czy spiskowanie w celu zamordowania Benazir Bhutto. Bez względu na to, ile było w tych zarzutach sensu, spełniły swoją rolę: trzymały Muszarrafa z dala od kraju.
Sentyment za jego rządami jasno pokazuje, że stabilność, jaką oferują stosunkowo powściągliwi autokraci, jest dla wielu społeczeństw na świecie wartością nadrzędną wobec abstrakcyjnych reguł demokratycznych. Następcy upadłych dyktatorów muszą mieć swoją wizję, umieć ją realizować i unikać eskalacji politycznych tarć i rywalizacji, do jakich najczęściej dochodzi w próżni po upadku reżimu. Inaczej – wcześniej czy później – duch dyktatora znowu się pojawi. O tej lekcji warto pamiętać, gdy rozmawia się o przyszłości po Putinie, Łukaszence, Asadzie czy Kimie.
Redaktor naczelny: Paweł Łepkowski | Edytor: Marta Narocka-Harasz
Kontakt: Ten adres pocztowy jest chroniony przed spamowaniem. Aby go zobaczyć, konieczne jest włączenie w przeglądarce obsługi JavaScript.
Stale współpracują: Zofia Brzezińska, Robert Cheda, Jacek Cieślak, Zuzanna Dąbrowska, Gaja Hajdarowicz, Grzegorz Hajdarowicz, Mariusz Janik, Krzysztof Kowalski, Hubert Kozieł, Marek Kutarba, Jakub „Gessler” Nowak, Tomasz Nowak, Joanna Matusik, Justyna Olszewska, Marcin Piasecki, Paweł Rochowicz.