– Stany Zjednoczone stawiają sprawę krystalicznie jasno. Jeśli Korea Północna użyje broni nuklearnej, reżim tego nie przetrwa. A skoro przetrwanie jest najważniejszym celem tego reżimu, to – o ile USA traktują poważnie implementację tego założenia – może to być efektywny środek powstrzymywania – tłumaczył niedawno w serwisach Głosu Ameryki Bruce Bennett, analityk RAND Corporation.
Bennett podkreślał też, że zasada reakcji rozciąga się zarówno na Stany Zjednoczone, jak i ich sojuszników w Azji. – Rozwój północnokoreańskich programów nuklearnych i rakietowych sugeruje, że potencjalne pierwsze użycie tego potencjału nastąpiłoby w ramach konwencjonalnych operacji – dodawał.
Paradoksalnie, zapewnienia o amerykańskim parasolu bezpieczeństwa wcale nie brzmią uspokajająco. "Taktyczna" broń nuklearna, czyli ładunki o stosunkowo niewielkiej mocy, powodujące zniszczenia "miejscowe", w czasach zimnej wojny były rozrzucone przez rywalizujące supermocarstwa po całym globie. Odwrót od nich odtrąbił w 1991 r. prezydent George H. W. Bush, który w ten sposób dyskontował sukces Zachodu w zimnej wojnie i zachęcał Kreml do pójścia w swoje ślady. Co zresztą w dużej mierze nastąpiło.
Za ówczesną decyzją Waszyngtonu stała też inna logika: dopóki wszystkie konflikty na świecie wpisywały się w starcie supermocarstw, dopóty mniejsi gracze byli zabezpieczeni swoimi powiązaniami z jedną czy drugą stroną. Biały Dom spodziewał się, że w nowych realiach mniejsi gracze zaczną się szykować do lokalnych wojen, obrastając nie w dalekosiężne rakiety z morderczymi głowicami, potrafiącymi wymazać z powierzchni planety tysiące kilometrów kwadratowych, lecz właśnie z niewielkimi ładunkami do zastosowania w konkretnych miejscach. I temu udawało się przez ostatnie trzy dekady zapobiec.
Chociaż nie do końca. Jeżeli lata 90. były jeszcze okresem, kiedy na świecie wybuchło co najmniej kilkadziesiąt konfliktów lokalnych – prób korekt granic wyznaczonych w czasach kolonialnych lub za zimnej wojny, odnowionych konfliktów etnicznych, wojen o dostęp do bogactw naturalnych. Rosła też chęć Ameryki do porządkowania świata w zgodzie ze swoją wizją, co zaczęło niepokoić satrapów, którzy przetrwali zimną wojnę. Jednocześnie – gdy w 1998 r. Indie i Pakistan ogłosiły, że posiadają własny arsenał nuklearny – dyktatorzy doszli do wniosku, że kto posiada taki potencjał, w zasadzie może spać spokojnie.
Saddam Husejn nie dorobił się jednak własnej bomby, Muamar Kadafi – widząc, co stało się z Saddamem – oddał własną, reżim w Teheranie woli chyba status, w którym jest miesiąc-albo-rok od zbudowania bomby, niż realnie ją posiada. Jedyny reżim, jaki konsekwentnie – i bezkarnie – ją budował, to dynastia Kimów w Pyongyangu. Północnokoreański arsenał jest kaleki: to rakiety, które spadają daleko od wyznaczonych celów i ładunki, które detonowano na podziemnych poligonach. Ale nie oznacza to, że jest mniej groźny.
Najważniejsze jest jednak to, że poczynań Kim Dzong Una nie sposób kontrolować. Przez lata eksperci zastrzegali, że reżim w Pyongyangu słucha wyłącznie Pekinu. Być może ostatnie deklaracje Kima – o nuklearnym statusie Korei Północnej oraz jej prawie do wyprzedzającego uderzenia atomowego – są kierowane nawet bardziej pod adresem chińskich protektorów niż Waszyngtonu, ale nie oznaczają niczego dobrego. Bowiem świadczą o tym, że ostatni z dużych graczy stracił resztki wpływu na poczynania dosyć wariackiego, impulsywnego i chyba pozbawionego jakiejkolwiek strategii reżimu.
Co gorsza, ów nuklearny status może oznaczać, że w Azji wkrótce pojawią się kolejne nuklearne arsenały: Korea Południowa, Japonia czy Australia mają prawo być zaniepokojone pogróżkami Kima. I tak jak zdarza się reżimowi wystrzelić konwencjonalne rakiety w stronę sąsiadów, tak może zdarzyć się salwa z użyciem taktycznego ładunku.