Atak na Izrael

Wszyscy przegrają tę wojnę

Z czysto logicznego i militarnego punktu widzenia Palestyńczycy porwali się na czysto samobójczą wojnę. Ale za krwawym polowaniem na Izraelczyków oraz zapewne długą i nieprzebierającą w środkach odpowiedzią władz w Jerozolimie stoi raczej inna kalkulacja.

Mariusz Janik
Foto: IDF/YouTube

W kategoriach wojskowych dysproporcja walczących ze sobą na Bliskim Wschodzie stron jest ewidentna. O ile Cahal, czyli Izraelskie Siły Obrony, to blisko 170-tysięczna profesjonalna armia z zapleczem w postaci 465 tysięcy rezerwistów – Hamas jest znacznie bliższy luźno zdyscyplinowanej partyzantki, której liczebność szacuje się na jakieś 10 tysięcy bojowników. Do tego można dodać ochotników, którzy mogą przyłączyć się do walki wraz z eskalacją konfliktu. – W takiej sytuacji liczba osób walczących po stronie Hamasu mogłaby wzrosnąć do 40–50 tysięcy – ocenia prof. Michael Clarke z londyńskiego King's College, były szef think tanku Royal United Services Institute.

Można luźno zakładać, że w przeciwieństwie do poprzednich intifad czy operacji terrorystycznych dziś palestyńskie ugrupowanie jest bardziej zdyscyplinowane i lepiej przygotowane do prowadzenia nieco bardziej złożonych operacji, czego dowodem były wydarzenia ostatnich kilkudziesięciu godzin. To zapewne zasługa szkoleń lub wskazówek, jakie bojownicy przez lata dostawali od irańskiego Korpusu Strażników Rewolucji i libańskiego Hezbollahu, w obu przypadkach formacji zaprawionych w bojach – zwłaszcza w konflikcie syryjskim, w którym obie te formacje wzięły udział po stronie reżimu Baszara al-Asada.

Palestyński arsenał również pochodzi zapewne z tych źródeł: niegdysiejsze sklecone naprędce z rur kanalizacyjnych wyrzutnie rakiet zastąpiły nieduże i mobilne irańskie Fateh-110 oraz przeciwpancerne wyrzutnie rakiet przypominające pamiętne stingery. Materiały propagandowe ugrupowania sugerują, że palestyńska kawaleria to dziś motocykliści ze strzelcem za plecami (co mogło zostać podchwycone od irańskich basidżów) oraz pojazdy terenowe typu Land Rover, na których pace można zamontować uzbrojenie większego kalibru, albo też załadować tam wziętych jeńców czy zakładników. Co z kolei od lat widywaliśmy na frontach wojen w Afganistanie czy Libii.

Mobilizacja wewnętrzna

Tyle że zakładanie, że tym – mimo wszystko raczej chałupniczym w realiach wojennych – arsenałem da się pokonać Cahal, byłoby raczej wytworem fantazji niż realistycznej kalkulacji. Nawet jeśli Hamas przyjął, że złagodzi odwet Izraela poprzez wzięcie zakładników i szantaż, to jest to raczej odroczenie wyroku niż szansa na jakiekolwiek zwycięstwo. Realnych korzyści dla palestyńskich radykałów należałoby zatem szukać gdzie indziej.

Najpierw w zgnuśnieniu Hamasu u władzy. W latach 2005–2006, gdy administracja George'a W. Busha doprowadziła do przeprowadzenia pierwszych w historii Autonomii Palestyńskiej wyborów, które wbrew intencjom Waszyngtonu wygrał Hamas, w Strefie Gazy wybuchł burzliwy wewnątrzpalestyński konflikt między radykałami a dzierżącymi stery władzy w enklawie siłami Organizacji Wyzwolenia Palestyny, Fatahu. Radykałowie w rewolucyjnym ferworze przegnali swoich zeświecczonych rywali ze Strefy i uczynili ją swoim bastionem. W ciągu kilku kolejnych lat, choć w znacznie mniej spektakularny sposób, zwalczali też niewielkie lokalne bojówki – a właściwie bardziej gangi – ze Strefy Gazy. Potem jeszcze kilkakrotnie próbowali prowokować Izrael, co kończyło się bombardowaniami, setkami ofiar cywilnych, ale co najważniejsze: coraz bardziej demonstrowało bezsilność Hamasu w poprawianiu warunków życia mieszkańców Strefy.

Co więcej, gdzieś po prawej od Hamasu zaczęły się pojawiać rywalizujące frakcje salafickie, związane czy to z niedobitkami Al-Kaidy, czy też Państwa Islamskiego. A w ciągu ostatnich lat na Zachodnim Brzegu pojawiły się nowe ugrupowania – jak Gniazdo Lwa czy Batalion Dżenin – które co prawda utrzymywały luźny kontakt z Hamasem czy Islamskim Dżihadem, ale najwyraźniej wolały zachować organizacyjną odrębność i niemały stopień niezależności. Ich liderzy, co prawda, szybko zostali zabici przez izraelskie służby – ale najwyraźniej do głosu zaczęło dochodzić nowe pokolenie, urodzone już po 2000 roku. Co pośrednio – w połączeniu z beznadzieją panującą na terytoriach palestyńskich, brakiem choćby odległej perspektywy normalnego funkcjonowania i skupieniem się dotychczasowych elit politycznych (tak Fatahu, jak i radykałów) na utrzymywaniu się przy władzy – oznaczało dla Hamasu ryzyko utraty rządu dusz. Krwawa jatka w Izraelu może nieco odświeżyć wizerunek hamasowców w oczach rodaków – jako jedynej siły, która próbuje coś zmieniać. Czy na lepsze, to już pewnie wielu Palestyńczyków miałoby wątpliwości, ale dotychczasowe status quo i tak przypominało wegetację w więzieniu, tyle że z dużym spacerniakiem.

Regionalna układanka

Hamas, być może nie do końca w sposób kontrolowany, próbuje też potrząsnąć światem arabskim. W ciągu ostatnich kilku lat Palestyńczycy dosyć bezsilnie przyglądali się, jak kolejne państwa arabskie – albo muzułmańskie – normalizują relacje z Jerozolimą. Trudno było o lepszy dowód, że „kwestia palestyńska” – w XX wieku jeden z filarów ideologii panarabskiej, naseryzmu, baasizmu, jedna z nielicznych spraw, w której państwa arabskie mówiły zwykle jednym głosem – to już przeszłość. Być może ostatecznym impulsem były pogłoski o – negocjowanej jakoby przez Biały Dom – decyzji Arabii Saudyjskiej o normalizacji stosunków z Izraelem.

Niewykluczone, że palestyński krwawy rajd po pograniczu ma otrzeźwić decydentów w Rijadzie. Nie przypadkiem też Politbiuro Hamasu – z rzekomo „emerytowanym” już Chaledem Meszalem i byłym hamasowskim quasi-premierem Autonomii Ismailem Haniją – rezyduje w Katarze, który jest dziś czołowym regionalnym rywalem Saudyjczyków w walce o wpływy w świecie arabskim (a Katar podjął się mediacji między Hamasem a Izraelem). Co równie znaczące, sunnicki Hamas ma dziś oparcie przede wszystkim w szyickim Iranie (i szyickim Hezbollahu z Libanu) – kolejnym rywalu Domu Saudów w regionie.

Spektakularny najazd na południowy Izrael – i oczekiwana brutalna odpowiedź Jerozolimy – być może mają zatem w założeniu wstrząsnąć Arabami i ponownie ożywić ich poparcie dla sprawy palestyńskiej. A jeśli ta kalkulacja zawiedzie, to przynajmniej ożywić popularność Hamasu wśród rodaków – bo na potrzeby takiej mobilizacji praktycznie każdy rezultat obecnej wojny będzie użyteczny: udany rajd przy powściągliwej reakcji Izraela (scenariusz mniej prawdopodobny) będzie demonstracją siły, położenie trupem komand Hamasu i brutalna pacyfikacja Strefy Gazy – będzie demonstracją męczeństwa. Jedynym elementem niepewności są zakładnicy i to, czy Izrael będzie chciał odbijać ich siłą, ryzykując ofiary, czy też da się wciągnąć w – skądinąd również upokarzające – negocjacje.

Błędne koło

Z tej perspektywy Hamas osiągnął już swój cel, choć wojnę wcześniej czy później przegra. Wystarczą same nagłówki o „kompromitacji wywiadu”, „zaskoczeniu armii” czy choćby o lekkim poluzowaniu przepisów dotyczących podejmowania przez mieszkańców Strefy Gazy pracy w Izraelu, do jakiego doszło w ostatnich miesiącach przed październikowym najazdem. Przy czym krytyczny bilans zaniedbań nie powinien się ograniczać do mundurowych i agentów: w ostatnich latach najwyraźniej władze w Jerozolimie uznały, że mogą zrobić praktycznie wszystko, na co mają ochotę – od zacieśniania i luzowania izolacji Gazy po budowę kolejnych osiedli na terytoriach palestyńskich – a Palestyńczycy będą bezsilnie się temu przyglądać. Kierowane przez Benjamina Netanjahu gabinety nawet nie udawały, że chcą z Palestyńczykami rozmawiać.

I ta wojna dostarcza świetnego argumentu, by się tego status quo trzymać: Netanjahu straszył Izraelczyków wojną od lat, teraz ogłosił ją już w pierwszych godzinach palestyńskiego ataku. Konfrontacja zostanie wygrana, choć Hamasu raczej nie uda się całkowicie zniszczyć, co pozwoli skutecznie torpedować wszelkie inicjatywy na rzecz ostatecznego rozwiązania konfliktu bliskowschodniego. Aż do chwili, gdy znów okaże się, że ludzie, którzy nie mają nic do stracenia, są zdolni do wszystkiego.


Przeczytaj też:

Nowa amerykańska forteca na Bliskim Wschodzie to klarowny sygnał dla Arabów

Budżet: miliard dolarów. Powierzchnia: 43 akry (z górką 17 hektarów). Lokalizacja: Bejrut.

Czy Biden spełni marzenie Netanjahu?

Premier Izraela Benjamin Netanjahu liczy na to, że Joe Biden pomoże mu nawiązać stosunki dyplomatyczne z Arabią Saudyjską. Netanjahu uważa, że taki krok byłby historycznym osiągnięciem, które wzmocniłoby jego pozycję i pozwoliło na długo pozostać u władzy.

Eskalacja na Bliskim Wschodzie

Po ataku Hamasu na Izrael geopolityczny porządek na świecie destabilizuje się jeszcze bardziej.


Redaktor naczelny: Paweł Łepkowski | Edytor: Marta Narocka-Harasz  

Kontakt: Ten adres pocztowy jest chroniony przed spamowaniem. Aby go zobaczyć, konieczne jest włączenie w przeglądarce obsługi JavaScript.

Stale współpracują: Zofia Brzezińska, Robert Cheda, Jacek Cieślak, Zuzanna Dąbrowska, Gaja Hajdarowicz, Grzegorz Hajdarowicz, Mariusz Janik, Krzysztof Kowalski, Hubert Kozieł, Marek Kutarba, Jakub „Gessler” Nowak, Tomasz Nowak, Joanna Matusik, Justyna Olszewska, Marcin Piasecki, Paweł Rochowicz.

©
Wróć na górę