Nowa, olbrzymia ambasada USA w Libanie

Nowa amerykańska forteca na Bliskim Wschodzie to klarowny sygnał dla Arabów

Budżet: miliard dolarów.
Powierzchnia: 43 akry (z górką 17 hektarów).
Lokalizacja: Bejrut.

Mariusz Janik
Foto: Google Map

Nowa amerykańska forteca na Bliskim Wschodzie to klarowny sygnał dla Arabów. Wyjąwszy ambasadę USA w Bejrucie, nigdzie na świecie nie ma większej placówki dyplomatycznej niż nowe przedstawicielstwo Ameryki w Bejrucie. Trudno oprzeć się wrażeniu, że Waszyngton wysyła w ten sposób komunikat: bynajmniej stąd nie wyszliśmy.

"Ten projekt powoduje uniesienie brwi" - podsumowała kilka tygodni temu, gdy do mediów trafiły wizualizacje nowej placówki w Bejrucie, stacja CNN. "Miliard dolarów kosztowała dotychczas tylko najdroższa z amerykańskich ambasad - w Londynie" - przypomniał "The Economist". I rzeczywiście, projekt jest zastanawiająco rozbuchany.

Kompleks sąsiaduje z obecną ambasadą Stanów Zjednoczonych w Libanie, ale dalece przyćmi ją rozmachem. Nowa ambasada rozciąga się na szczycie jednego z bejruckich wzgórz, w odległości jakichś 13 kilometrów od centrum miasta, w dzielnicy Akwar. Zawierać będzie być może nawet kilkanaście kilkupiętrowych budynków, basen, wygodne i przestronne lądowisko dla helikopterów. I oczywiście potężny system betonowych fortyfikacji - jak to na Bejrut, gdzie czterdzieści lat temu bojownicy organizacji, z której wypączkował Hezbollah, wysadzili w powietrze znaczną część ówczesnej ambasady USA, przystało.

Miejscowi sarkają, że jak dotąd Amerykanie rzadko pojawiali się w miejscowych sklepach, więc i z nowej ambasady większego pożytku nie będzie. - Może wreszcie znajdą miejsce, w którym będą mogli rozpatrywać te wszystkie oczekujące podania o wizy - ironicznie twittował Abed A. Ayoub, szef American-Arab Anti-Discrimination Committee. Ale wszyscy zdają sobie chyba sprawę, że nie o wizy ani o amerykańskich turystów - których przy wszystkich ostrzeżeniach Departamentu Stanu USA do Libanu przyjeżdża niewielka garstka - chodzi.

Tradycyjny bejrucki przyczółek

W wielu aspektach trudno znaleźć lepszą lokalizację dla dyskretnej, ale skutecznej misji dyplomatycznej dotyczącej polityki bliskowschodniej niż Liban. Niestety, kraj ten jest dziś w opałach. Na początku lat 90. Liban zaczął powoli leczyć rany po kilkunastu latach wojny domowej, ale dobre czasy trwały może tylko 10 lat - do połowy pierwszej dekady XXI wieku. W krótkim czasie zamachowcy zabili premiera Rafika Haririego, Hezbollah wciągnął kraj w 33-dniową wojnę graniczną z Izraelem, a następnie rozpoczęła się walka o władzę. Kraj zalali uchodźcy z sąsiedniej Syrii, a niedługo potem radykałowie z rozmaitych frakcji walczących w Syrii i Iraku. Gwoździem do trumny w ostatnich latach była pandemia Covid-19 i potężna eksplozja zapomnianego statku z chemikaliami w Bejrucie w 2020 r.

Z drugiej jednak strony, Liban zawsze prowadził politykę przyjazną wobec Waszyngtonu. W bardziej odległej przeszłości, przed wojną domową, był nieformalną stolicą regionu, gdzie toczono zakulisowe polityczne i gospodarcze negocjacje. Dzisiaj w sporej mierze odzyskał ówczesny charakter: w niezbyt malowniczych, za to luksusowych, wielopiętrowych apartamentowcach wzdłuż brzegów Morza Śródziemnego (które zastąpiły malownicze, ale tylko kilkupiętrowe sędziwe kamienice) mieszkania kupiło wielu wpływowych Arabów z całego Bliskiego Wschodu. Niektórzy przywożą tu żony na safari w ekskluzywnych butikach, inni ściągają do miasta na szaleństwa w nocnych klubach w centrum miasta, jeszcze inni chcą dyskretnie spędzić kilka nocy z kochanką. Tak czy inaczej, jest to zawsze okazja, by po cichu spotkać się w plątaninie bejruckich uliczek.

I taki właśnie status zdaje się potwierdzać nowa ambasada USA. Owszem, komentatorzy potwierdzają, że będą tu obowiązywać ścisłe reguły bezpieczeństwa - co oznacza choćby, że pracownicy będą w kompleksie pracować i mieszkać, a kontakty z bejrutczykami będą sprowadzone do minimum. Z drugiej strony jednak Bejrut był tradycyjnie centrum dyplomatycznych i wywiadowczych działań w regionie (przykładowo, wspomniany zamach w 1983 r. zbiegł się akurat ze zjazdem delegatur CIA w całym regionie) - i rozmach sugeruje, że znowu nim będzie. A najważniejszy sygnał, jaki Ameryka wysyła do rządów i reżimów Bliskiego Wschodu, brzmi: nigdzie się nie wybieramy, nie odpuściliśmy sobie tego regionu.

Pekin i Moskwa wchodzą do gry

Bo też takie można było odnieść wrażenie - w ciągu ostatniej dekady Ameryka wycofała swoje siły z Iraku, wydaje się tracić tradycyjnych sojuszników w ortodoksyjnej Arabii Saudyjskiej (gdzie Biały Dom skonfliktował się w sporej mierze z de facto rządzącym Królestwem następcą tronu, Muhammadem Bin Salmanem) czy świeckim, ponownie rządzonym przez wojskowych Egiptem (gdzie najwyraźniej Biały Dom nie wie, jak traktować prezydenta-marszałka Abdulfateha as-Sisiego). W Izraelu znów rządzi Benjamin Netanjahu, mający fatalne notowania w amerykańskiej Partii Demokratycznej, której przedstawicielem jest prezydent Joe Biden. Zdystansowali się nawet Jordańczycy, którzy otwarcie zakomunikowali ostatnio na przykład, że Rosja odgrywa w Syrii pozytywną rolę.

Wrażenie potęgowały też "zdobycze" Chin i Rosji w regionie. Pekin usadził tradycyjnych wrogów - Iran i Arabię Saudyjską - do stołu negocjacji i doprowadził do zawarcia porozumienia, na mocy którego w ostatnich dniach Irańczycy ponownie otworzyli swoją ambasadę w Królestwie. Wszyscy regionalni producenci ropy umizgują się do rządu Xi Jinpinga, a prognozy popytu na surowce za Wielkim Murem rządzą cenami ropy i gazu bardziej niż grymasy i nastroje członków OPEC. Z kolei Rosjanie budują lub planują budować kilka elektrowni atomowych w regionie, kordialnie kompensują saudyjskiemu następcy tronu brak szacunku ze strony Ameryki i konsekwentnie wspierają regionalnych dyktatorów, od Egiptu, przez Iran, po Syrię.

Ale amerykańscy eksperci od polityki zagranicznej niemal jednogłośnie dementują: pogłoski o odwrocie USA z Bliskiego Wschodu są przedwczesne. USA może nie są już jedynym globalnym mocarstwem, które stara się być widoczne w regionalnej polityce, ale ich obecność wciąż jest odczuwalna. Może w mniejszym stopniu w zakresie gospodarczym - co, skądinąd, odbywa się na własną prośbę, bowiem Waszyngton od lat stopniowo zmierzał do uniezależnienia się od bliskowschodnich (czy w ogóle, pochodzących zza granicy) surowców - ale na pewno politycznie i militarnie.

Dyskretniej, ale skutecznie

- W regionie wciąż stacjonuje od 30 do 40 tysięcy amerykańskich żołnierzy, są dziesiątki baz, w tym kilka bardzo dużych, służbę pełnią jednostki wsparcia bezpieczeństwa - wyliczała dla Głosu Ameryki Jennifer Kavanagh, ekspertka z Carnegie Endowment for International Peace. Co więcej, o ile państwa regionu chętnie sprzedają ropę w Chinach, to zarobki te wydają - przynajmniej gdy chodzi o broń - w Stanach: 54 proc. zakupów zbrojeniowych na Bliskim Wschodzie to sprzęt amerykańskich producentów.

Niewątpliwie Biały Dom miał też w ostatnich latach kilka minut dla siebie - m.in. gdy administracja Donalda Trumpa skłoniła za pośrednictwem Domu Saudów kilka arabskich państw do uznania Izraela. Analitycy twierdzą, że w ciągu ostatnich lat udało się też utorować drogę do wielu niezbyt spektakularnych, ale także istotnych, porozumień. USA skutecznie też próbują przekonać bliskowschodnie reżimy, by w większej mierze brały odpowiedzialność za własne i regionalne bezpieczeństwo.

Choć projekt ambasady w Bejrucie sam w sobie jest spektakularny, to może sygnalizować też przejście do bardziej dyskretnej - co nie znaczy, że mniej skutecznej - formuły polityki wobec regionu. W końcu powstał on jeszcze w 2015 roku - za prezydentury Baracka Obamy, który planował zasadniczo zmienić politykę Ameryki wobec państw arabskich, co w jego wydaniu oznaczało mniej karabinów, a więcej dialogu. W końcu sam fakt, że to nie w Tokio, Seulu, Bangkoku czy Manili powstaje taka forteca, wydaje się być bardziej znaczący niż dziesiątki oficjalnych komunikatów.


Przeczytaj też:

Niedźwiadek silniejszy od żółwika

Ubiegły tydzień był dla Kremla serią dewastujących ciosów. Poza jednym wydarzeniem: utrzymaniem przez OPEC ścisłych limitów na wydobycie ropy naftowej, co pozwala utrzymać wysokie ceny. To efekt serdeczności, jaką darzą się przywódcy Rosji i Arabii Saudyjskiej.

Katar znaczy więcej, niż mogłoby się wydawać

Teoretycznie mundial w arabskim emiracie powinien skończyć się wizerunkową klapą. Głównie z uwagi na plagę śmiertelnych wypadków wśród imigrantów, którzy przed mistrzostwami od lat harowali na placach budowy. Ale nie miejmy złudzeń, Katarczycy dawno temu wkalkulowali tę skazę na wizerunku w koszt...

Deamerykanizacja Bliskiego Wschodu

Wynegocjowane przez Pekin pojednanie Arabii Saudyjskiej z Iranem ma być spektakularnym sukcesem chińskiej negocjacji i pierwszym krokiem do wypchnięcia USA z regionu, w którym dotąd niewiele działo się bez wiedzy Amerykanów – taką tezę stawia portal Middle East Eye. No có...


Redaktor naczelny: Paweł Łepkowski | Edytor: Marta Narocka-Harasz  

Kontakt: Ten adres pocztowy jest chroniony przed spamowaniem. Aby go zobaczyć, konieczne jest włączenie w przeglądarce obsługi JavaScript.

Stale współpracują: Zofia Brzezińska, Robert Cheda, Jacek Cieślak, Zuzanna Dąbrowska, Gaja Hajdarowicz, Grzegorz Hajdarowicz, Mariusz Janik, Krzysztof Kowalski, Hubert Kozieł, Marek Kutarba, Jakub „Gessler” Nowak, Tomasz Nowak, Joanna Matusik, Justyna Olszewska, Marcin Piasecki, Paweł Rochowicz.

©
Wróć na górę