Kilkudniowe zawieszenie broni między Izraelem a palestyńskim Hamasem przyniosło odrobinę nadziei na przerwanie rozlewu krwi w Strefie Gazy. Ale nawet jeśli walczące strony zdecydują się na przedłużenie rozejmu, nie przetrwa on długo. Całkowite zmiażdżenie Hamasu to dziś jedyna szansa premiera Benjamina Netanjahu na ocalenie swojej politycznej legendy.
– Będziemy kontynuować walkę aż do zwycięstwa. Nic nas nie zatrzyma – deklarował podczas niedzielnej wizyty na linii frontu w Strefie Gazy Netanjahu. Teoretycznie można by tylko wzruszyć ramionami i rzec: a co miał powiedzieć – tymczasem, co ma być, to będzie. W końcu izraelski premier zdążył już ogłosić konflikt z Hamasem w Strefie „drugą wojną o niepodległość”, a światu wieszczył, że „jeśli teraz Hamas i Iran będą górą, to reszta świata będzie następna”.
Tym razem jednak słowa, które padły wśród żołnierzy, należy chyba jednak potraktować serio. Netanjahu ma bowiem na głowie nie tylko kampanię przeciwko Hamasowi. Z jego perspektywy równie groźna jest frustracja Izraelczyków: zarówno tych z rządowego zaplecza, jak i politycznych przeciwników.
Netanjahu – nazywany swego czasu Bibim, a z racji swoich politycznych sukcesów także Królem – jest politycznym symbolem, historyczną legendą, izraelskim rekordzistą, częścią rodzinnego mitu. Jego ojciec był sekretarzem jednego ze współzałożycieli ruchu syjonistycznego, Władimira Żabotyńskiego. Jego brat był dowódcą słynnej jednostki specjalnej, Sayeret Matkal, i zginął w trakcie odbijania izraelskich zakładników na ugandyjskim lotnisku Entebbe w 1976 r. Gdy dwadzieścia lat później Benjamin Netanjahu obejmował po raz pierwszy stanowisko szefa rządu, był pierwszym premierem, który urodził się w niepodległym Izraelu.
W sumie spędził w tym fotelu szesnaście z 27 ostatnich lat: to rekord w gronie izraelskich przywódców. Tym większy, że w gruncie rzeczy Netanjahu nie miał się zbytnio czym pochwalić: w latach 90. błyskawicznie rozmontował, co się dało z porozumień pokojowych z Oslo i skutecznie spętał ręce następcom, którzy próbowali jeszcze ożywić „ducha Oslo” w Camp David. Z braku laku rzucał się w ramiona Putina, a w nieco lepszym przypadku – Trumpa. Ukatrupił ruch pokojowy, gospodarki nie ożywił, poziomu życia w Izraelu nie podniósł – tyle że utorował izraelskim osadnikom drogę do budowania nowych osiedli na terytoriach palestyńskich.
Wojownicza, polaryzująca retoryka zawsze jednak znajdzie swojego odbiorcę. Przez długie lata formułowano długie listy oskarżeń wobec niego i jego bliskich: od licznych „podarunków” od zaprzyjaźnionych biznesmenów, przez forsowanie prawa korzystnego dla politycznych aliantów, aż po śmiesznostki, jak zagarnianie przez małżonkę premiera kaucji za opróżnione podczas oficjalnych przyjęć butelki z napojami. Prokuratorzy całymi stadami wyczekiwali, aż lider partii Likud straci wreszcie chroniący go przed wymiarem sprawiedliwości immunitet.
Ale Bibi zawsze miał wiernych zwolenników, wręcz wyznawców. Gdzieś w głębi duszy trafiał do nich najważniejszy komunikat Króla: Izrael i jego lud jest otoczony wrogami. A z wrogiem się nie negocjuje, wroga trzeba rzucić na kolana, wdeptać w ziemię, niech się ukorzy – i dopiero z tej pozycji można go zmusić do zawarcia pokoju. Kompromis to wstyd. Żeby nie było: przynajmniej niektórzy z dyplomatów z całego świata, którzy próbowali popychać do przodu proces pokojowy na Bliskim Wschodzie, twierdzą, że ta filozofia charakteryzuje obie strony konfliktu. Najwyraźniej po latach palestyńskiego marazmu i zamknięcia w Strefie, Król doszedł do wniosku, że cel został osiągnięty – a wróg sponiewierany.
Status quo wydawało się idealne: wróg został sprowadzony do parteru, ale nie na tyle, by można było przyznać, że nie stanowi zagrożenia. I to uśpiło czujność Protektora Izraela. „On jest mistrzem przetrwania, ale Izrael nie zapomni, że do ataku Hamasu doszło na jego warcie” – napisał korespondent brytyjskiego dziennika „The Guardian”, podsumowując w ten sposób sondaże, z których wynika, że około 80 procent Izraelczyków winą za rajd Hamasu na swoje terytorium obarcza gabinet Bibiego. Co drugi oczekuje dymisji rządu, choć pewnie dopiero po rozstrzygnięciu obecnej gorącej fazy konfliktu.
Jeżeli jednocześnie przyjmiemy, że Król wcale władzy oddawać nie chce, możemy jasno przewidzieć, że konflikt tak szybko się nie skończy. Już teraz Netanjahu wyklucza oddanie władzy w Gazie Palestyńczykom – nawet gdyby Hamas został w niej zniszczony lub z niej wyparty. Ale to scenariusz niemalże fizycznie nierealny, a także – paradoksalnie – niepożądany. „Od początku Hamas nawołuje do zniszczenia Izraela, a od kampanii w 2009 r. Netanjahu nawołuje do zniszczenia Hamasu” – przypomina „The Washington Post”. – „W efekcie ponad dekada jego poprzednich rządów była czasem niełatwej koegzystencji, podczas której rząd Netanjahu i liderzy Hamasu uznali się nawzajem za użytecznych, na własne potrzeby oczywiście”. Nic tak nie mobilizuje zwolenników, jak ciągłe zagrożenie ze strony archetypicznego wroga.
Zatem idealnie byłoby raz jeszcze spektakularnie pokonać wroga, a zarazem utrzymać z jego strony pewien stopień zagrożenia, usprawiedliwiający odwlekanie rozliczenia porażki, jaką było dopuszczenie w ogóle do palestyńskiego rajdu na terytorium Izraela. Druga część łamigłówki to znalezienie na izraelskiej scenie politycznej takich sił, które będą współpracować przy utrzymaniu stabilności rządu. Tradycyjni lewicowi przeciwnicy gabinetu Bibiego już dziś domagają się jego głowy i odcinają się od potencjalnego triumfu nad Hamasem. „Zwycięstwo Netanjahu nie będzie naszym zwycięstwem” – ujął to lapidarnie komentator dziennika „Haarec”.
Ale ferment rośnie też wśród prawicowych ugrupowań – zwykle kanapowych gabarytów – które są rządowymi koalicjantami Likudu. Ich przedstawiciele kipią oburzeniem, gdy tylko Bibi ulegnie odrobinę międzynarodowej presji – np. gdy w połowie listopada pozwolił na wjazd do Strefy Gazy dwóch cystern z paliwem potrzebnym głównie do napędzenia generatorów w szpitalach. I domagają się udziału w „gabinecie wojennym”, czyli wąskim trzyosobowym gronie podejmującym kluczowe wojenne decyzje.
Kampania wewnętrzna – jak spekuluje magazyn „The Hill” – obejmie zatem przerzucenie pełni winy za październikowe przełamanie granicznych linii obrony na wojskowych i kontrwywiad. Współpracownicy premiera mają już zbierać odpowiednie „kwity”. Gabinet wojenny dokończy „reformę” wymiaru sprawiedliwości, przesuwając sądy praktycznie w gestię rządu (co przed atakiem Hamasu było przyczynkiem do największych w historii państwa antyrządowych protestów). Okoliczności, w których bojownicy Hamasu zaskoczyli izraelską armię, analizować będzie komisja rządowa, a nie parlamentarna, sędziowska czy ekspercka. A przede wszystkim trzeba będzie tak długo, jak to będzie możliwe, odwlec perspektywę wyborów – bo zgodnie z obecnymi sondażami Likud nie ma w nich żadnych szans na utrzymanie się przy władzy.
Jedno wydaje się pewne: rezygnacja nie wchodzi w grę. W biografii Netanjahu był taki moment, gdy w 1999 r. Bibi przegrał wybory z lewicą i uniósł się honorem: opuścił fotel szefa Likudu. Zastąpił go Ariel Szaron, uchodzący za politycznego autsajdera i prowokatora. Wystarczało, zdawało się, poczekać, aż Szaron skompromituje partię i siebie samego – a w 2000 r. praktycznie doprowadził on rzeczywiście do wybuchu tzw. drugiej intifady – a partyjni baronowie błagaliby Netanjahu, by wrócił. Okazało się jednak, że w Szaronie – w obliczu buntu Palestyńczyków – obudził się mąż stanu i ostatecznie opanował on sytuację, a nawet zaczął likwidować kontrowersyjne osiedla na palestyńskiej ziemi. Odbicie Likudu z rąk Szarona okazało się procesem, który pochłonął sześć lat ciężkiej pracy. A potem kolejne cztery, by odbić władzę z rąk założonej przez Szarona partii.
Z tego wynika lekcja, która stała się mottem działalności Króla: raz zdobytej władzy trzeba bronić do upadłego, a mandat przedłużać, gdy niefortunna karta ponownie obróci się na naszą korzyść. W tej chwili wydaje się to być perspektywą odległą, więc i wojna z Hamasem może jeszcze potrwać.
Redaktor naczelny: Paweł Łepkowski | Edytor: Marta Narocka-Harasz
Kontakt: Ten adres pocztowy jest chroniony przed spamowaniem. Aby go zobaczyć, konieczne jest włączenie w przeglądarce obsługi JavaScript.
Stale współpracują: Zofia Brzezińska, Robert Cheda, Jacek Cieślak, Zuzanna Dąbrowska, Gaja Hajdarowicz, Grzegorz Hajdarowicz, Mariusz Janik, Krzysztof Kowalski, Hubert Kozieł, Marek Kutarba, Jakub „Gessler” Nowak, Tomasz Nowak, Joanna Matusik, Justyna Olszewska, Marcin Piasecki, Paweł Rochowicz.