W tle sobotnich zamieszek w Tel Awiwie między imigrantami z Erytrei a izraelską policją kryje się znacznie głębszy problem: tradycyjna polityka nakłaniania do „powrotu do macierzy” – alija – znalazła się w głębokim kryzysie. Polityka obecnego rządu będzie ten kryzys pogłębiać.
Reżim erytrejskiego prezydenta Isaiasa Afwerkiego to, lapidarnie rzecz ujmując, klasyczna dyktatura: od zamordyzmu i gnębienia rzeczywistych i urojonych przeciwników politycznych, przez dławienie wolności słowa i swobód obywatelskich, po niemal całkowity upadek gospodarki i głęboką – graniczącą z kryzysem humanitarnym – biedę. Jego cechą charakterystyczną jest służba wojskowa: rekruci są wysyłani na granicę z Etiopią, od której Erytrea oderwała się u progu lat 90., by latami – bez jasnej informacji, jak długo – pilnować rubieży i bezpieczeństwa dyktatury.
W efekcie w kraju żyje dziś 3,6 mln ludzi, a niemal 600 tysięcy ich rodaków uciekło z kraju. Zwykle niedaleko – w sąsiedniej Etiopii jest zapewne około 150 tysięcy – ale diaspora jest rozsiana po całym świecie: Afryce, Bliskim Wschodzie, Europie, Ameryce Północnej. Trudno się też dziwić, że w olbrzymiej większości jest nastawiona wrogo do reżimu Afwerkiego i grupki związanych z nim krajan, którzy zwykle wynoszą prezydenta pod niebiosa.
Ten rozłam od czasu do czasu przybiera dramatyczne formy: gdy oficjalne przedstawicielstwa Erytrei organizują jakieś wydarzenia – z reguły mające niezbyt dyskretny charakter promocji Afwerkiego – diaspora wychodzi z cienia, w którym funkcjonuje na co dzień, i próbuje je zablokować. Tak stało się w sierpniu w kanadyjskim Toronto, i tak też wyglądało to w ostatni weekend w Tel Awiwie: tłum imigrantów (uzbierało się ich w Izraelu około 18 tysięcy) zgromadził się pod tamtejszą placówką dyplomatyczną reżimu, próbując przypuścić na nią szturm. Odparty przez policję – która sięgnęła nie tylko po gaz łzawiący, ale i ostrą amunicję – rozładował gniew, demolując okolice erytrejskiego przedstawicielstwa: m.in. wybijając sklepowe witryny czy niszcząc samochody.
Dla gabinetu Binjamina Netanjahu zamieszki w Tel Awiwie były prezentem od losu. Jego rząd od początku roku próbuje przeforsować reformę wymiaru sprawiedliwości, która osłabiłaby niezależność sądownictwa, dałaby politykom decydujący głos w sprawie nominacji w sądach (w tym Sądzie Najwyższym) i pozwoliła ministrom na odrzucanie wskazówek radców prawnych, których dla każdego resortu mianuje dziś prokurator generalny. Izraelski kryzys konstytucyjny wyprowadził na ulice kraju wielotysięczne tłumy – prawdopodobnie największe w historii Izraela – i zachęcił wielu Izraelczyków do deklaracji, że w razie przeforsowania zmian w sądownictwie – wyjadą z kraju.
Konfrontacja z erytrejskimi migrantami – a właściwie azylantami, bowiem większość przybyszów z tego kraju ubiega się od lat o taki status – przysłoniła (zapewne nie na długo) spór o sądy. A do pewnego stopnia pozwoliła wpleść do rządowej narracji nowy wątek: jak dziś dowodzą ministrowie gabinetu Netanjahu, migrantów już dawno temu wyrzucono by z kraju, gdyby nie weto Sądu Najwyższego.
Ale to daleko idące uproszczenie. Polityka migracyjna Izraela to labirynt sprzeczności, w którym główną wytyczną jest próba utrzymania demograficznej większości Żydów wobec społeczności arabskiej. Zgodnie z zebranymi jeszcze w 2019 r. – ale przywoływanymi do dziś – statystykami nieco ponad 74 proc. populacji kraju stanowią Żydzi, Arabowie to 21 proc., pozostałe 5 proc. to grupa o innych korzeniach etnicznych (zapewne w większości afrykańskich). Aby te proporcje nie uległy zmianie na niekorzyść żydowskich współobywateli – a trendy demograficzne pokazują jasno, że dzietność w rodzinach arabskich jest wyższa niż w żydowskich – prowadzona jest polityka aliji: nakłaniania Żydów z diaspory do powrotu do ojczyzny.
W tym kontekście pojawia się też migracja z Afryki: lapidarnie rzecz ujmując – do niedawna przydatna w celach statystycznych. W jej konsekwencji oficjalnie w Izraelu żyje choćby 160 tys. etiopskich Żydów, których żydowskość co prawda w wielu przypadkach budzi wątpliwości, ale dla statystyk nie ma to znaczenia. Tylko od końcówki 2020 r. do połowy roku bieżącego alija z Etiopii objęła pięć tysięcy kolejnych nowych obywateli kraju – i choć Jerozolima zapowiedziała, że to już koniec etiopskiej „operacji repatriacyjnej”, liczba chętnych, żeby z niej jeszcze skorzystać, może sięgać kilkuset tysięcy. A erytrejscy uchodźcy – czy migranci – mogli być wcześniej traktowani jako swoisty „odwód”: ich obecność w większości przypadków nie została zalegalizowana, ale też była tolerowana. W razie potrzeby można było uregulować ich status, dodając znowu do statystyki niemałą grupkę niearabskich współobywateli.
I tak może się jeszcze wydarzyć, bo alija najwyraźniej dziś utknęła. Co prawda, po 2022 r. można była odtrąbić sukces: z procedur skorzystało 74 915 osób (rok wcześniej zaledwie 28 601), co było rekordem nienotowanym od 1999 roku. Ale, jak studzi potencjalny entuzjazm dziennik „The Jerusalem Post”, to pozory: 83,5 proc. z tej fali przyjazdów do Izraela to migracja z krajów byłego ZSRR, czyli najprawdopodobniej niemal w całości – konsekwencja rosyjskiego ataku na Ukrainę. Migracja z Europy spadła w sumie o 34 proc. (w tym z Francji, kraju z największą żydowską diasporą w Europie – o 42 proc., a dziennik „Yedioth Ahronoth” na początku września br. podbił te szacunki do 60 proc.), z Ameryki Północnej – o 23 proc., z Ameryki Południowej – zapewne około 30 proc. Mało tego: „The Jerusalem Post” ocenia, że 30-40 proc. z tych, którzy w 2022 r. wystąpili o izraelskie obywatelstwo, wróciło do kraju pochodzenia wkrótce po otrzymaniu paszportu. Innymi słowy, najprawdopodobniej znaczna grupa potencjalnych poborowych zyskała w ten sposób zabezpieczenie przed wylądowaniem na froncie, po czym po prostu – wróciła do domu.
– Czas zakasać rękawy i wziąć się do roboty – konkludował dziennik, uznając te dane za dowód porażki aliji. Najwyraźniej w obliczu kryzysu konstytucyjnego urzędnicy mieli jednak inne zajęcia, gdyż kilka tygodni temu inna gazeta – „Haaretz” – opublikowała dane, z których wynika, że alija w pierwszym półroczu 2023 r. stopniała o 20 proc. „Yedioth Ahronoth” doniósł też w sierpniu, że gwałtownie załamała się migracja z USA, a „The Jerusalem Post” narzekał, że etiopscy beneficjenci programu repatriacji to de facto w przeważającej mierze chrześcijanie, a nie wyznawcy judaizmu.
Na to nakłada się potężny kryzys morale w samym Izraelu. Po miesiącach protestów przeciw polityce gabinetu Netanjahu w sierpniowych badaniach opinii publicznej nawet co trzeci ankietowany przyznaje, że rozważa wyjazd z Izraela. „The Times of Israel” nieco wcześniej opublikował sondaż przeprowadzony wśród lekarzy, pracowników służby zdrowia i studentów medycyny – co piąty uczestnik badania podpisywał się pod stwierdzeniem „nie widzę swojej przyszłości w Izraelu”. „Israel Hayom” w lipcu cytował badania w grupie wiekowej 18–34 lata: 42 proc. badanych uznawało swoje pokolenie za „pechowe”, a przyszłość za mniej pewną niż w przypadku rodziców. 54 proc. przyznawało, że migrowałoby z Izraela, gdyby tylko mieli taką możliwość.
Cóż, ta powszechna frustracja dokumentuje tylko tezę, że świeccy Izraelczycy – następcy założycieli Izraela sprzed 75 lat – są dziś w odwrocie. Ich niegdysiejsi przedstawiciele z lewicy są dziś w odwrocie, ortodoksyjnym wyznawcom judaizmu sprzyjają trendy demograficzne i polityka – bez ich przedstawicieli właściwie nie da się skleić rządu. A radykalizacja polityki będzie wypychać z kraju kolejnych, co tylko będzie potęgować obroty błędnego koła. I żadna alija tej dziury nie zasypie.
Redaktor naczelny: Paweł Łepkowski | Edytor: Marta Narocka-Harasz
Kontakt: Ten adres pocztowy jest chroniony przed spamowaniem. Aby go zobaczyć, konieczne jest włączenie w przeglądarce obsługi JavaScript.
Stale współpracują: Zofia Brzezińska, Robert Cheda, Jacek Cieślak, Zuzanna Dąbrowska, Gaja Hajdarowicz, Grzegorz Hajdarowicz, Mariusz Janik, Krzysztof Kowalski, Hubert Kozieł, Marek Kutarba, Jakub „Gessler” Nowak, Tomasz Nowak, Joanna Matusik, Justyna Olszewska, Marcin Piasecki, Paweł Rochowicz.