Izrael

Ultraprawicowy dryf Izraela

Izrael jest jedyną demokracją na Bliskim Wschodzie z wolnymi wyborami i nieskrępowanymi mediami. Demonstrujący od 11 tygodni na ulicach mieszkańcy kraju obawiają się jednak, że reforma systemu prawnego podmyje państwo prawa. I mają rację.

Prof. Arkadiusz Stempin
Demonstracja przeciwko reformom sądownictwa w Hajfie, 11 marca 2023 r. W demonstracji wzięło udział około 50 tysięcy osób. Na zdjęciu kobiety ubrane w stroje z serialu "Opowieść podręcznej" protestują przeciwko dążeniu partii ultraortodoksyjnych do dyskryminacji kobiet i ich wykluczenia ze sfery publicznej. Foto: Hanay, CC BY-SA 3.0, via Wikimedia Commons

Izrael dryfuje w kierunku przełomowego momentu w swoich najnowszych dziejach. A to za sprawą najbardziej prawicowego i ultra religijnie fundamentalistycznego rządu, jaki kiedykolwiek powstał po utworzeniu nowoczesnego państwa w 1948 roku. Okoliczność, która także prezydentowi państwa Icchakowi Herzogowi przysparza zmarszczek na czole. Ostatnie wybory, które odbyły się późną jesienią 2022 roku, piąte w ciągu ostatnich 3,5 roku, pierwszy raz przyniosły tak wyraźny sukces fundamentalistom religijnym. A razem z prawicowym blokiem pod egidą Binjamina Netanjahu – większość w parlamencie. Na czym zaciążył także fakt, że lewicowe i socjaldemokratyczne partie zapłaciły wysoką cenę za samodzielny start w wyborach. Malutkie partie przepadły przy urnie wyborczej, bo nie przekroczyły progu 3,5 procent.

Nowy rząd z 73-letnim premierem Netanjahu, który bije w ten sposób rekord w długości sprawowania urzędu premiera, skupia w swoich szeregach homofobów, rasistów i wrogów liberalnej demokracji. Od jego sformowania i zaprzysiężenia przed trzema miesiącami członkowie gabinetu niezmiennie epatują zapowiedziami z okresu kampanii, celującymi w implementację religijnych przepisów do bieżącej polityki. Co przełoży się na życie codzienne Izraelczyków. W pakiecie figuruje przyznanie lekarzom prawa odmowy leczenia osób LGBTQ, jeśli godziłoby to w ich przekonania religijne. One także mają z kolei u poborowych przesądzać o zwolnieniu ze służby wojskowej. Poprzedni premier, stojący na czele upadłego w ubiegłym roku mega-koalicyjnego, przejściowego gabinetu ośmiu partii, Jair Lapid, dopatruje się w tym asymetrii praw w stosunku do niereligijnych obywateli.

Jeden z koalicjantów w rządzie, Zjednoczony Judaizm Tory, forsuje ideę wyłączenia prądu z mieszkań na okres szabatu, zwiększenia ilości odrębnych dla mężczyzn i kobiet plaż, wprowadzenia separacji płci w środkach transportu, a generalnie – zintensyfikowania prania mózgów obywatelom, by chętniej wchłonęli opary halachy. Wielu Izraelczyków obawia się przekucia kraju w państwo religijne. Tym bardziej że inne propozycje zakładają zwiększenie treści religijnych w podręcznikach szkolnych, uwzględnienie kryteriów religijnych w budowie mieszkań socjalnych i w przyznawaniu dodatku na dzieci. Minister finansów Becalel Smotricz z drugiej fundamentalistycznej partii Zjednoczenia Religijnego Syjonizmu nie ukrywa, czym się będzie kierował jako szef resortu. Bynajmniej nie ideami kapitalizmu czy socjalizmu, ale „teorią ekonomiczną rodem z piątej księgi Mojżesza”. Co w przełożeniu na język para-ekonomii należy rozumieć: jeśli państwo i Tora będą wspierały religię żydowską, to Bóg wysiłek ten stukrotnie wynagrodzi. Ekonomiści ze zdumienia przecierają oczy, ewentualnie załamują ręce. W otwartym liście ostrzegają przed ekonomicznym zjazdem kraju po równi pochyłej.

Z kolei renomowani prawnicy w reformie sądownictwa dopatrują się przyłożenia topora pod państwo prawa i samą demokrację. Co budzi największy sprzeciw, a posiada największe znaczenie. Nowe regulacje zakładają bowiem przyznanie parlamentowi uprawnień, które pozwoliłyby na uchwalanie ustaw nielegalnych z punktu widzenia władzy sądowniczej. A to oznaczałoby ubezwłasnowolnienie sądu najwyższego i zdeptanie trójpodziału władzy. Ponadto rząd uzurpuje sobie większe możliwości w obsadzaniu stołków sędziowskich. A Netanjahu, któremu grożą sądowe przewody za korupcję, niejako przy okazji zamierza upiec własną pieczeń i nowymi regulacjami wymknąć się z zaciskającej się na jego szyi pętli procesów i sądowych oskarżeń. Dezawuowanie sądu najwyższego nabiera w izraelskich realiach i kulturze politycznej kraju jeszcze większego znaczenia, ponieważ Izrael nie posiada żadnej innej regulacji, checks and balances, justującej w innych demokratycznych państwach władzę wykonawczą i ustawodawczą. Czyli ani wyższej izby parlamentu, ani konstytucji, tylko pakiet ustaw podstawowych (nb. jak Wielka Brytania), które większością parlamentarną mogą zostać zmienione, ani też nie czuje się zobowiązany do honorowania werdyktów międzynarodowych trybunałów. Przedsięwzięcie, w międzyczasie po pierwszym czytaniu w Knesecie, forsowane jest w parze z bezprzykładną kampanią dyskredytacji członków sądu najwyższego. Jak wiadomo z historii bliższej i dalszej, demokracje same się mogą unicestwić, a prawo większości zamienia się w autorytaryzm rządów, kiedy nie respektuje praw mniejszości. Trudno nie dostrzec tu analogii do Turcji i Węgier, gdzie pod zachowaniem pozorów demokracji knebluje się opozycję i swobodę wypowiedzi.

Od dłuższego czasu Izrael dryfuje na prawo, staje się bardziej żydowski, nacjonalistyczny i ksenofobiczny, obecnie jednak przyjmuje dodatkowo postać państwa teokratycznego, skoro po raz pierwszy fanatyczni ekstremiści znaleźli się w takiej ilości na wpływowych pozycjach w kraju. Jeden z nich, partyjny guru Zjednoczenia Religijnego Syjonizmu Itamar Ben-Gwir, wyjątkowo sprawny krzykacz, nakręcił podczas kampanii wyborczej spiralę emocji i scalił ultraprawicowy elektorat. Ben-Gwir od dawna znany jest z ekstremistycznych poglądów i rasistowskich podrygów. Wielokrotnie stawał za to przed sądem i dwukrotnie nawet został ukarany. 46-letni adwokat należał do janczarów rabina Meira Kahane, którego partię zarówno USA, jak i UE zaklasyfikowały jako organizację terrorystyczną. W międzyczasie jednak Ben-Gwir usalonowił się na politycznych parkietach. Od 2021 roku zasiada w Knessecie.

Na parkiecie międzynarodowym nowy rząd będzie wyjątkowo trudnym partnerem. W USA i UE, najważniejszych dwóch sojusznikach, oraz wśród sąsiadów zaufanie do Netanjahu oscyluje w okolicach zera. W konflikcie palestyńskim od rządu Netanjahu nie należy oczekiwać niczego dobrego. Zarówno premier, jak i jego koalicjanci kruszą kopie o aneksję ziem leżących na Zachodnim Brzegu Jordanu. Na szczęście na razie w wymiarze międzynarodowym to czysta fantasmagoria.

W ubiegłą sobotę po raz 11 z rzędu na ulice izraelskich miast wyszło ćwierć miliona demonstrujących, najwięcej od 1948 roku. Protestowali pod hasłem „Nie dla dyktatury” i „Izrael nie jest Iranem”.


Przeczytaj też:

Izrael na dwóch stołkach

Postawa Jerozolimy wobec napaści Putina na Ukrainę może dziwić. Naród, który padł ofiarą Holokaustu ma wyraźne kłopoty z empatią dla ofiary rosyjskiego ludobójstwa. Dlaczego Izrael uprawia chocholi taniec w myśl przysłowia „Panu Bogu świeczkę, a diabłu ogarek”?

Decydujący cios Rosji zada Izrael?

Konflikt rosyjsko-izraelski nie tylko nabrzmiewa, ale wręcz eskaluje. Stroną agresywną jest Kreml. Czy mocny głos Izraela zada Putinowi cios łaski na globalnej arenie?

Czy w Izraelu jest jakieś życie?

Wielu turystów może potwierdzić, że Izrael to kraj ciekawy i pełen atrakcji. Jest też dosyć przyzwoitym miejscem do życia. Funkcjonuje on jednak w sposób, który doprowadza lewicowych liberałów do białej gorączki.


Redaktor naczelny: Paweł Łepkowski | Edytor: Marta Narocka-Harasz  

Kontakt: Ten adres pocztowy jest chroniony przed spamowaniem. Aby go zobaczyć, konieczne jest włączenie w przeglądarce obsługi JavaScript.

Stale współpracują: Zofia Brzezińska, Robert Cheda, Jacek Cieślak, Zuzanna Dąbrowska, Gaja Hajdarowicz, Grzegorz Hajdarowicz, Mariusz Janik, Krzysztof Kowalski, Hubert Kozieł, Marek Kutarba, Jakub „Gessler” Nowak, Tomasz Nowak, Joanna Matusik, Justyna Olszewska, Marcin Piasecki, Paweł Rochowicz.

©
Wróć na górę