Rozszerzenie BRICS

Nowy blok wschodni, OPEC 2.0, inne G-20. A może po prostu anty-Zachód?

Na mapie BRICS po rozszerzeniu wygląda nieźle – jakby tworzyła się przeciwwaga dla Zachodu, obejmująca niemal pół świata, jak kraje przestrzeni transatlantyckiej lub z nią blisko związane. Jednak nowo zadzierzgnięty sojusz, o ile przyoblecze się w realną formę, będzie chwiejny i krótkotrwały.

Mariusz Janik
Foto: 15th BRICS SUMMIT, PDM-owner, via Wikimedia Commons

– Zgadzamy się co do sprawy rozszerzenia. Mamy dokument, który już przyjęliśmy, zawierający wskazówki i reguły, a także procesy oceny państw, które chciałyby zostać członkami BRICS. To bardzo pozytywne – podsumowywała na antenie rządowej stacji radiowej szefowa dyplomacji RPA, Naledi Pandor jeszcze w trakcie szczytu grupy w Johannesburgu.

Ale oficjalny entuzjazm to nie wszystko. Już w trakcie samego szczytu – i tylko w gronie obecnych pięciu członków tego luźnego aliansu – ujawniły się pierwsze sprzeczności w łonie BRICS. Zarówno Brazylia, jak i RPA czy Indie to nie tylko demokracje (nawet jeśli niedoskonałe, to jednak dalece różniące się politycznie od swoich partnerów z Chin i Rosji), ale też – zwłaszcza w przypadku Brazylijczyków, choć także Hindusów czy Południowych Afrykanów – państwa zasadniczo chcące zachować partnerskie stosunki z Zachodem, a nie konfrontować się z nim. Nic zatem dziwnego, że to od polityków z New Delhi wyszły postulaty wprowadzenia kryteriów akcesji, m.in. zawierających warunek, by przyjmowane do grupy państwa nie były obiektem sankcji.

Ten ostatni warunek musiał być zapewne nie do przyjęcia dla Rosji – z oczywistych względów – a ponadto także dla Iranu. Fakt, że te propozycje najwyraźniej ostatecznie przepadły, wskazuje tylko, że przeważyła wola Chin – od dawna prących do rozszerzenia tej organizacji za wszelką cenę – oraz Moskwy, która chce swoje luźne neo-zimnowojenne sojusze szybko przyoblekać w organizacyjną formę. To jednak nie oznacza, że powstaje jakiś szczególnie groźny dla Zachodu twór.

W plątaninie interesów

Jim O'Neill, ekonomista z Goldman Sachs, który przed laty ukuł termin „BRICS” na oznaczenie grupy rozwijających się krajów z największym potencjałem, uważa dziś rozszerzenie tego grona za „potężny globalny symbol”. Ale umówmy się, że symbolizm ten przekłada się na praktyczny wzrost potęgi BRICS w rozmaity – zazwyczaj jedynie symboliczny – sposób. Dzisiejsza „piątka” reprezentuje 42 proc. światowej populacji, „jedenastka” – jaka narodzi się po 1 stycznia 2024 r. – będzie reprezentować 46,5 proc. populacji globu (według „The Conversation”).

Podobnie z PKB: dziś kraje BRICS odpowiadają za 23 proc. światowego PKB, rozszerzona grupa będzie odpowiadać za 30 proc. Jedyną gospodarką, która obraca bilionami, jest Arabia Saudyjska – rzecz jasna, za sprawą eksportu ropy naftowej. W tym obszarze – eksportu dóbr – statystyka podskoczy BRICS znacząco właśnie za sprawą królestwa, a także Emiratów (z identycznego powodu: handlu ropą naftową). Tak poza tym, nowi członkowie to gospodarcza drobnica. Choćby dlatego trudno będzie nazwać ten sojusz jakimś alternatywnym G20, czy nawet grupą perspektywicznych krajów rozwijających się.

Niewątpliwie jednak pod pewnym względem potencjał BRICS się podwoi: chodzi o wspomnianą ropę naftową, której Saudyjczycy, Irańczycy i emirowie mają pod dostatkiem. Do grona surowcowych potęg może też wkrótce dołączyć Argentyna, której złoża pod Patagonią – od niedawna eksploatowane – mogą sporo namieszać na globalnych rynkach. Ale to także nie oznacza, że rodzi się jakaś alternatywa dla OPEC – raz, że w gronie nowych członków są Egipt i Etiopia, którym daleko do statusu naftowych potęg; dwa, że członkom kartelu naftowego znacznie bliżej pod wieloma względami – geograficznymi, politycznymi, kulturowymi – do siebie niż członkom BRICS, a i tak OPEC trzeszczy w szwach, rozsadzany sporami o limity wydobycia.

Nowemu BRICS daleko też do przeobrażenia się w jakiś nowy blok wschodni. Mimo pewnej dominacji Pekinu, tego sojuszu nie spaja ani siła jego lidera (czy nawet kolektywnej piątki liderów), ani jakaś idea polityczna. „Jedenastka będzie składać się z pięciu demokracji, trzech państw autorytarnych, dwóch autokratycznych monarchii i teokracji” – wylicza „The New York Times”, podsumowując szczyt w Johannesburgu.

Alarmowe lampki

Jedynym elementem, jaki zdaje się spajać ten wielobarwny konglomerat „rozwijających się potęg”, jest – nazwijmy to – dystans do Zachodu. Dystans ten może mieć formę otwartej wrogości (Rosja, Chiny, Iran), rewanżu za bieżącą krytykę praktyk politycznych i form sprawowania rządów (RPA, Egipt, Etiopia), po chęć balansowania między światowymi mocarstwami w duchu niegdysiejszych „państw niezaangażowanych” (Brazylia, Indie, Zjednoczone Emiraty Arabskie, Argentyna).

To, że BRICS obejmuje tak szerokie spektrum postaw, ilustruje też lista potencjalnych kolejnych kandydatów do członkostwa. Na rozmaitych etapach istnienia BRICS chęć dołączenia do „piątki” zadeklarowało w sumie około czterdziestu państw. Wśród nich mamy choćby wszystkich latynoamerykańskich adwersarzy Waszyngtonu: Wenezuelę, Boliwię, Nikaraguę i Kubę (a w Europie – Białoruś) – dla których BRICS może być jakąś symboliczną polisą na trwanie. W Afryce mamy Nigerię (która akurat mogłaby pretendować do tego grona jako najludniejszy kraj kontynentu z olbrzymimi zasobami surowcowymi), Algierię (tu również w grę mogą wchodzić kwestie prestiżowe), Demokratyczną Republikę Konga (której potencjał przyćmiewają chyba tylko konflikty i kataklizmy spadające na ten kraj) i Gwineę (kolejny reżim szukający jakiegoś parasola ochronnego). W Azji z kolei na liście chętnych są Wietnam, Indonezja i Tajlandia (po trochu wciąż azjatyckie tygrysy), desperacko szukający jakiegoś sposobu odbicia się z dna Bangladesz czy zasobny, ale i wciśnięty między Rosję a Chiny – Kazachstan.

O ile kilku z kandydatów może wywołać jedynie ironiczny uśmieszek, to jednak jest też pula takich, których lekceważyć nie można – choćby Algieria, Nigeria, Wietnam czy Kazachstan. Dla nich członkostwo w BRICS mogłoby być podkreśleniem pewnego ponadregionalnego statusu i szansą na nieco większy wpływ na sprawy całego świata. Ale na tym najprawdopodobniej koniec. Jak podkreślił w Johannesburgu brazylijski prezydent Luiz Inacio Lula da Silva, „to nie jest projekt zmierzający do rywalizacji z USA czy G7”. Na dodatek, z czasem mogą rozsadzać go wewnętrzne konflikty – jak rywalizacja Iranu i Arabii Saudyjskiej, zażegnana dzięki chińskim mediatorom ledwie kilka miesięcy temu; konflikty między Chinami a Indiami; a po kolejnych rozszerzeniach – choćby wciąż zauważalna niechęć Wietnamu do jakichkolwiek form „patronatu” Chin czy odcinanie się Argentyńczyków i Brazylijczyków od reżimów w Wenezueli, Nikaragui czy na Kubie.

Rozszerzone BRICS może zostać jednak w dłuższej perspektywie wykorzystane do mobilizowania poparcia społeczności międzynarodowej dla poczynań Chin czy Rosji w przyszłości – ubiegłoroczne głosowania w ONZ dotyczące rosyjskiej agresji na Ukrainę dowiodły, że spora część krajów Afryki i Azji, a w mniejszej mierze Ameryki Południowej, nie podziela oburzenia Zachodu w tej sprawie i nie ma zamiaru uczestniczyć w próbach ukarania lub powściągnięcia Kremla. Dla Zachodu był to w sporej mierze szok i dowód, że na obszarach, które Waszyngton czy Bruksela do tej pory pouczały i uzależniały swoje potencjalne wsparcie od wprowadzania prodemokratycznych zmian, sympatia do nich jest bliska zeru.

W jakim stopniu kolejne rozszerzenia BRICS będą ugruntowywać te antyzachodnie resentymenty, jeszcze się okaże – ale alarmowe lampki powinny się zapalić we wszystkich zachodnich stolicach.


Przeczytaj też:

Nowy super-region ekonomiczno-polityczny w Azji rodzi się ze strachu przed Chinami

Termin Indo-Pacyfik nie jest nowy: w XIX w. Brytyjczycy chętnie używali go do określenia wszystkiego, co zaczynało się gdzieś za Hindukuszem i sięgało aż po wybrzeża obu Ameryk. W poprzednim stuleciu powoli o nim zapominano, zapewne pod wpływem powstawania nowych azjatyckich państw i stopniowej f...

Samotność Zachodu. Wojna o globalne Południe

Rosyjska agresja toczy się nie tylko w Ukrainie. Równie ważnym celem Kremla jest osamotnienie Zachodu. Moskwa podsyca wrogość globalnego Południa wobec USA i Europy.

Szczyt w Dżuddzie. Każdy coś ugrał?

Wybór Arabii Saudyjskiej jako miejsca rozmów na temat zakończenia rosyjskiej agresji nie jest przypadkowy. Tak samo, jak konsekwencje spotkania, które wykraczają daleko poza Ukrainę. Co najważniejsze, obyło się bez udziału Rosji, a nieoczekiwaną aktywnością wykazały się Chiny.


Redaktor naczelny: Paweł Łepkowski | Edytor: Marta Narocka-Harasz  

Kontakt: Ten adres pocztowy jest chroniony przed spamowaniem. Aby go zobaczyć, konieczne jest włączenie w przeglądarce obsługi JavaScript.

Stale współpracują: Zofia Brzezińska, Robert Cheda, Jacek Cieślak, Zuzanna Dąbrowska, Gaja Hajdarowicz, Grzegorz Hajdarowicz, Mariusz Janik, Krzysztof Kowalski, Hubert Kozieł, Marek Kutarba, Jakub „Gessler” Nowak, Tomasz Nowak, Joanna Matusik, Justyna Olszewska, Marcin Piasecki, Paweł Rochowicz.

©
Wróć na górę