Termin Indo-Pacyfik nie jest nowy: w XIX w. Brytyjczycy chętnie używali go do określenia wszystkiego, co zaczynało się gdzieś za Hindukuszem i sięgało aż po wybrzeża obu Ameryk. W poprzednim stuleciu powoli o nim zapominano, zapewne pod wpływem powstawania nowych azjatyckich państw i stopniowej fragmentacji "regionalnej" historii. Teraz jednak Indo-Pacyfik wraca z nową siłą.
Koncepcję podchwycił w swoim noworocznym wydaniu prestiżowy magazyn "The Economist". Owszem, jak zauważa tygodnik, akweny Pacyfiku i Oceanu Indyjskiego zawsze były ze sobą zintegrowane: biogeograficzne, pod względem kontaktów kulturowych, etnicznych, gospodarczych. Imperia, kolonializmy, a potem XX-wieczne nacjonalizmy mogły próbować dzielić tę sferę, ale w ich szerokim tle Indo-Pacyfik zawsze pozostawał zintegrowany niezależnie od intencji metropolii. Różnorodny wachlarz organizacji łączących poszczególne państwa, jaki powstał na przełomie XX i XXI w., dobitnie dowodzi, że Azja jest bardziej zintegrowana, niż mogłoby się wydawać na pierwszy rzut oka.
Teraz ten proces idzie o krok dalej. "Stany Zjednoczone, Australia, Wielka Brytania, Francja, Indie, Indonezja, Japonia, Filipiny, a nawet Mongolia i Korea Południowa – wszystkie te kraje przyjęły tzw. strategie indo-pacyficzne" – pisze "The Economist". W uproszczeniu zarówno światowe potęgi, jak i kraje regionu zaczynają być coraz bardziej zaniepokojone tym, co dzieje się pod ich nosem.
Lampki alarmowe zaczęły zapalać się kilkanaście lat temu. U progu XXI wieku władze w Pekinie zaczęły coraz śmielej poczynać sobie w polityce zagranicznej: na celowniku chińskich dyplomatów znalazły się państwa Afryki czy Ameryki Łacińskiej, chińska marynarka wojenna zaczęła wypuszczać się w okolice Rogu Afryki – oczywiście by walczyć z somalijskimi piratami. Modne stały się historyczne opowieści o chińskich podbojach i odkrywcach podróżujących po całym świecie.
"Przez lata Morze Południowochińskie było obszarem spokoju. Narody pogodziły się z tym, że się w tej sprawie nie dogadają. Tradycyjnie była to przestrzeń współdzielona, o krytycznym znaczeniu dla wielu społeczeństw, których egzystencja uzależniona była od rybołówstwa i indopacyficznych szlaków handlu, co najdobitniej widoczne było w pierwszej dekadzie XXI w., kiedy po tych wodach przepływały dostawy warte biliony dolarów, być może trzecia część całego globalnego transportu morskiego" – opisuje australijski historyk Rory Medcalf, autor książki "Contest For The Indo-Pacific. Why China Won't Map The Future".
Przez kilka powojennych dekad Pekin był po prostu jednym z graczy, którzy rościli sobie prawo do tych wód. Jak Wietnam, Filipiny, Malezja czy Brunei. Wyjąwszy bardzo rzadkie sytuacje, gdy Chiny znajdowały się praktycznie w stanie wojny – jak z Wietnamem w latach 70. – obowiązywały mniej lub bardziej sformalizowane kody rozładowywania napięcia w sytuacjach konfliktowych. Aż nadszedł rok 2010. "Chińscy dygnitarze zaczęli otwarcie definiować Morze Południowochińskie jako obszar swojego zasadniczego zainteresowania – jak Tajwan, Tybet czy bezpieczeństwo wewnętrzne kraju. Jako coś, o co Ludowa Republika ma zamiar walczyć" – wskazuje Medcalf.
Zapewne zatem 2010 r. jest cezurą, po której na łamy gazet i na strony portali internetowych zaczęły trafiać informacje o coraz groźniejszych incydentach na tych wodach: przeganianiu rybaków, wyścigach marynarek wojennych, by umieścić na kawałku bezludnej skały flagę swojego państwa, demonstracyjnych przelotach wojskowych samolotów nad okrętami strony przeciwnej itp. W większości mowa o aktach organizowanych przez stronę chińską, co dyplomatycznie można nazwać "nową chińską asertywnością".
Za tym poszły obawy o coraz dalej wyciągające się i coraz mocniej ściskające macki Pekinu. Na wschodzie Tokio z coraz większym niepokojem obserwuje podobną eskalację napięcia na Morzu Wschodniochińskim, czy wybuchające od czasu do czasu antyjapońskie zamieszki w samych Chinach, na które władze przynajmniej częściowo zdają się przymykać oko. Na południu Australijczycy i Nowozelandczycy od lat żyją w przekonaniu, że poprzez tamtejszą diasporę Pekin oddziałuje na lokalną politykę w stopniu zagrażającym bezpieczeństwu tych państw. Doktryna Nowego Jedwabnego Szlaku oraz Sznura Pereł niepokoi państwa Azji Południowo-Wschodniej (przynajmniej te silniejsze, bo już władze takiej Sri Lanki czy Madagaskaru chętnie korzystały z biznesowych i gospodarczych ofert Chin).
Od chwili przejęcia władzy w Pekinie przez Xi Jinpinga, czyli mniej więcej przełomu 2012 i 2013 r., ten nowy trend w chińskiej polityce zagranicznej zaczyna się nazywać "dyplomacją wilczego wojownika". Medcalf uważa, że w jej obliczu dylemat kolejnych państw regionu sprowadza się do wyboru między "kapitulacją" a "konfliktem". Ale też jego konsekwencją jest zwieranie szeregów przez wszystkich tych graczy, którzy odczuwają – i mogą sobie pozwolić na zademonstrowanie tego – niepokój. Stąd choćby, jak punktuje "The Economist", konsekwentne zacieśnianie (nieoczywistych przecież) kontaktów między Japonią a Indiami.
Eksperci zbywają wiele inicjatyw państw Indo-Pacyfiku wzruszeniem ramion: kluczowe kwestie – jak dostęp graczy z Azji do amerykańskiego rynku, udział Indii w kilku szeroko zakrojonych regionalnych inicjatywach czy integracja militarna – pozostają na razie poza dyskusją i raczej nie ma widoków na to, by na tych polach doszło do jakichś znaczących zmian. Struktura bezpieczeństwa w regionie wciąż opiera się na siatce dwustronnych porozumień zawieranych z poszczególnymi państwami. Blokiem o nieco większym znaczeniu może być AUKUS, czyli porozumienie USA z Wielką Brytanią i Australią na temat wymiany know-how i współpracy w zakresie obronności. Ale to kolejny sojusz poza zasięgiem państw regionu.
Natomiast co do jednego zwolennicy indopacyficznej idei wydają się być zgodni: chodzi o uniemożliwienie Chinom "korumpowania lub zmuszania małych państw do wejścia w strefę chińskich wpływów". Przy czym każdy indywidualny przypadek wymaga innych działań: jak radził niedawno magazyn "The Diplomat" w Brazylii mogą to być projekty wodociągowo-kanalizacyjne w zaniedbanych częściach kraju, jakie mogłyby finansować i budować USA; na Sri Lance próbą wyparcia chińskich wpływów może być wsparcie, jakiego New Delhi udzieliło wyspiarzom w ciągu ostatnich kilku miesięcy; Filipiny pod rządami Ferdinanda "Bongbonga" Marcosa wzmocniły współpracę wojskową z USA, kupują rakiety od Indii, łodzie patrolowe od Korei Południowej a system obrony przeciwlotniczej – w Izraelu.
Z perspektywy bezpieczeństwa Polski i naszego regionu być może sformowanie Indo-Pacyfiku powinno być wydarzeniem wyczekiwanym. Nie jest tajemnicą, że co najmniej od czasów prezydentury Baracka Obamy uwaga Waszyngtonu koncentrowała się w coraz większym stopniu na tym regionie, a nie na Europie. Być może powstanie stabilnego bloku państw sojuszniczych pozwoliłoby Ameryce przerzucić ponownie nieco uwagi do Europy i dodać NATO nowego animuszu – tym bardziej, że wojna w Ukrainie dobitnie świadczy, iż niegdysiejsi najbliżsi alianci USA również potrzebują nowej architektury bezpieczeństwa.
Redaktor naczelny: Paweł Łepkowski | Edytor: Marta Narocka-Harasz
Kontakt: Ten adres pocztowy jest chroniony przed spamowaniem. Aby go zobaczyć, konieczne jest włączenie w przeglądarce obsługi JavaScript.
Stale współpracują: Zofia Brzezińska, Robert Cheda, Jacek Cieślak, Zuzanna Dąbrowska, Gaja Hajdarowicz, Grzegorz Hajdarowicz, Mariusz Janik, Krzysztof Kowalski, Hubert Kozieł, Marek Kutarba, Jakub „Gessler” Nowak, Tomasz Nowak, Joanna Matusik, Justyna Olszewska, Marcin Piasecki, Paweł Rochowicz.