Skąpe dostawy zachodniego uzbrojenia dla Ukrainy to nie zbieg okoliczności, tylko działanie z premedytacją. USA i Unia Europejska wcale nie chcą klęski Rosji. Waszyngton dąży jedynie do osłabienia Moskwy. Europa myśli natomiast o jak najszybszym zakończeniu wojny, najlepiej kosztem ofiary napaści. Dlaczego Zachód przegnił?
– Żeby zakończyć wojnę z Rosją i wyrzucić najeźdźców z Ukrainy, potrzeba nam: 1000 haubic kalibru 155 mm, 500 czołgów, 300 wyrzutni rakietowych, 2000 transporterów opancerzonych i 1000 dronów – oświadczył doradca prezydenta Ukrainy Mychajło Podolak.
Oczywiście zachodnie uzbrojenie jest nowocześniejsze i precyzyjniejsze od rosyjskiego. Jednak nawet dzieląc ilość przez dwa, potrzeby ukraińskie są ogromne. Tymczasem Zachód nie kwapi się z dostarczeniem napadniętemu krajowi sprzętu ofensywnego, bez którego Ukraińcy nie pokonają Rosjan. Bez rakiet, czołgów i systemów obrony powietrznej nie odzyskają Donbasu i Krymu.
Zachód zdaje sobie z tego w pełni sprawę, ale ignoruje apele Kijowa. O tym, że działa świadomie, przekonują nawet symboliczne dostawy. Celowo opóźniane i ograniczane do minimum bez znaczenia. Tak naprawdę broń dostarczają jedynie państwa wschodniej flanki – na czele z Polską – o ograniczonym potencjale obronnym.
Tempo i zakres pomocy wojskowej, nie wyłączając USA, o europejskich potęgach nie wspominając, rodzi uzasadnione pytanie. Jeśli celem dostaw nie jest zwycięstwo Ukrainy, to jakimi motywami kierują się zachodnie mocarstwa? Zarówno wobec ofiary agresji, jak i napastnika? Odpowiedzią jest teza, że ani Stany Zjednoczone, ani tym bardziej Europa nie chcą klęski i ukarania Putina.
W przypadku USA decydującą rolę odgrywają interesy geopolityczne supermocarstwa. Długookresowym i egzystencjalnym wyzwaniem dla globalnej hegemonii Ameryki są Chiny. Waszyngton przygotowuje się do decydującej rozgrywki militarnej w strefie Azji i Pacyfiku. Mówiąc wprost, zadaniem Ukrainy jest wykrwawienie Rosji, tak aby w przypadku konfliktu zbrojnego Waszyngtonu z Pekinem, nie miała siły rozpętać wojny w Europie. Dzięki temu Pentagon nie będzie musiał rozpraszać sił na dwóch frontach.
O takich intencjach przekonują wypowiedzi Joe Bidena i sekretarza stanu Blinkena. Obaj twierdzą, że rozmowy pokojowe Ukraina-Rosja są przedwczesne, co jest równoznaczne z zachętą kontynuowania wojny.
Ukraina jest zatem polem doświadczalnym amerykańskiej doktryny asymetrycznej odpowiedzi. Chodzi o takie wsparcie zbrojeniowe, dzięki któremu sojusznik w rodzaju Kijowa (lub Tajpej) zada przeciwnikowi bardzo bolesne straty, jednak bez oficjalnego zaangażowania armii amerykańskiej. Bezpośrednie wsparcie wojskowe Stanów Zjednoczonych to ostateczność. Zrozumiała z punktu widzenia konfliktu z państwami jądrowymi, jakimi są Rosja i Chiny.
Amerykańska odmowa dostarczenia ciężkich systemów w pełni mieści się w asymetrycznej logice wymierzonej w Chiny. Z tym, że klęska Moskwy to nie tylko groźba sięgnięcia przez Kreml po broń jądrową. To także scenariusz upadku i chaosu w Rosji. Jego beneficjentem natychmiast zostałby Pekin, wyciągając ręce po surowce Syberii i Dalekiej Północy.
Jeśli chodzi o Europę Zachodnią, unijni politycy dużo mówią, a robią jeszcze mniej od Amerykanów. Stąd wniosek, że głównym odbiorcą pustych deklaracji jest własna opinia publiczna, zaś pomoc to wyłącznie hucpa o charakterze propagandowym. Czołowym przykładem gadulstwa bez efektów jest niemiecki kanclerz Olaf Scholz. Jednak w przypadku Niemiec chodzi o coś więcej. To świadoma polityka otwartego wsparcia Rosji.
Groźba wojny jądrowej, tak podnoszona przez niemieckie elity jest pustym frazesem. Prawdziwym powodem niechęci do uzbrojenia Ukrainy jest dobrobyt za wszelką cenę. Taką szansę dają rosyjskie surowce energetyczne zasilające niemiecką gospodarkę. Dla Berlina są i pozostaną tanie, przecież ceną nie jest niemiecka tylko ukraińska niepodległość.
Identyczny stosunek do wojny ma Francja. Chce jak najszybszego zakończenia wojny ze względu na problemy społeczne. Obywatele V republiki są nastawieni roszczeniowo. Podobnie zresztą jak Niemcy, nie chcą żadnych wyrzeczeń w imię obrony wartości zapisanych w traktatach europejskich. Mówiąc wprost, zachodni Europejczycy nie chcą w sensie ekonomicznym, ani tym bardziej dosłownym, umierać za jakąś Warszawę, Kijów czy Wilno.
Dlatego myśl o gniciu Zachodu nie jest na wyrost. Badania opinii publicznej wskazują, że „stara” Europa nadal pogardza środkową i wschodnią częścią kontynentu. Dla niej Polska lub Ukraina są przypadkami godnymi pożałowania.
Syndrom wyższości opisuje magazyn „Der Spiegel”: - Kraje takie jak Ukraina znajdowały się przez dziesięciolecia poza naszym polem widzenia. Niemcy byli zafiksowani na wielkiej Rosji. (…) Interesy Ukrainy nic dla nich nie znaczą, interesy Kremla znaczą wiele.
Tłumacząc wprost, zdaniem elit politycznych zachodniej Europy nasza część kontynentu tylko przysparza kłopotów. Aż ciśnie się na usta życzenie, aby syci po gardło mieszczanie Paryża, Berlina, Wiednia i Rzymu doświadczyli losu mieszkańców Buczy, Mariupola i Siewierodoniecka.
Redaktor naczelny: Paweł Łepkowski | Edytor: Marta Narocka-Harasz
Kontakt: Ten adres pocztowy jest chroniony przed spamowaniem. Aby go zobaczyć, konieczne jest włączenie w przeglądarce obsługi JavaScript.
Stale współpracują: Zofia Brzezińska, Robert Cheda, Jacek Cieślak, Zuzanna Dąbrowska, Gaja Hajdarowicz, Grzegorz Hajdarowicz, Mariusz Janik, Krzysztof Kowalski, Hubert Kozieł, Marek Kutarba, Jakub „Gessler” Nowak, Tomasz Nowak, Joanna Matusik, Justyna Olszewska, Marcin Piasecki, Paweł Rochowicz.