„Sprzedaj lub znikaj” – tak można zinterpretować ultimatum, jakie postawił Chińczykom z ByteDance Biały Dom. Właściciel TikToka jednak nie ma zamiaru się podporządkować: wie, że uchwyconego w Ameryce przyczółku można bronić, bo dla wielu użytkowników serwisu zagrożenie jest abstrakcyjne, a korzyści z korzystania – realne.
Batalia, jaką rozgrywa ByteDance, chińska firma – dziś już właściwie korporacja – stojąca za aplikacją społecznościową TikTok, dopiero się zaczyna. W następstwie podpisanej w środę przez prezydenta Joe Bidena ustawą PAFACA (The Protecting Americans from Foreign Adversary Controlled Applications Act) właściciele TikToka powinni znaleźć nabywcę na swój amerykański oddział. W innym przypadku aplikacja zostanie zabroniona.
Chińscy twórcy aplikacji rychło zdementowali pojawiające się tuż po decyzji Białego Domu doniesienia, że rzeczywiście szukają takiego nabywcy. Zapowiedzieli, że będą apelować przed amerykańskimi sądami, raz jeszcze zaprzeczyli, by władze w Pekinie miały jakikolwiek wpływ na poczynania firmy czy kontrolę nad pozyskiwanymi przez nią danymi. Podkreślają, że w ich rękach jest dziś tylko 20 proc. udziałów w firmie, kolejne 20 proc. należy do rozsianych po całym świecie pracowników, wreszcie 60 proc. – do międzynarodowych funduszy inwestycyjnych, w tym amerykańskich. Cała sprawa jest dla nich tkana polityczną grubą nicią: jako rodzaj odwetu za politykę Pekinu wobec Rosji i zdobywanie politycznych punktów na straszeniu nieistniejącym zagrożeniem, przed którym trzeba się bronić.
Niewątpliwie, z jakiejkolwiek strony by nie spojrzeć, coś jest na rzeczy. Wątpliwości mnożą się dziś wokół wszystkich technologii pochodzących zza Wielkiego Muru. Wystarczy spojrzeć na energetykę, gdzie trwa kampania przeciwko kupowaniu urządzeń potrzebnych sektorowi OZE (ale też np. „inteligentnych” liczników energii) od chińskich dostawców, albo informatykę – na którym to rynku Europa chce się możliwie jak najszybciej uniezależniać od dostarczanych z Chin chipów. W ostatnich tygodniach dyskusja dotarła do rynku motoryzacyjnego, gdzie obawy zdają się dotyczyć prób dumpingowego podboju sektora i stopniowego wyrugowania rodzimego, europejskiego motoprzemysłu.
Przy czym wątpliwości dotyczące zaszytych w oprogramowaniu urządzeń i aplikacjach luk pozwalających potencjalnym intruzom (w domyśle: chińskim) ingerować w działanie systemów energetycznych czy informatycznych – lub w zbierane przez nie dane – towarzyszą pojawianiu się tych produktów niemal od ich rynkowego debiutu. Można jedynie spekulować, czy były do tej pory lekceważone dlatego, że wątpliwości zgłaszali przede wszystkim miejscowi konkurenci, co zakrawało na próby pozbycia się chińskich – cenowo bezkonkurencyjnych – rywali metodą administracyjną, czy też nawet dziś nie traktuje się ich poważnie, ale wykorzystuje, bo polityczna konfrontacja wymaga użycia broni pośredniego rażenia.
TikTok pojawił się na pierwszych urządzeniach w 2016 r., początkowo na dwóch gigantycznych rynkach: rodzimym oraz indyjskim. Globalna ekspansja nie zajęła mu jednak więcej niż kilkanaście następnych miesięcy. I do 2020 roku – pomimo pojawiających się wątpliwości dotyczących bezpieczeństwa danych, możliwości pozyskiwania informacji przez chińskie służby bezpieczeństwa czy prób manipulowania politycznymi wyborami i zachowaniem użytkowników – szybko się rozwijał.
Rzut oka na mapę państw, które całkowicie zablokowały dostęp do chińskiej aplikacji, mówi wiele o sytuacji w nich lub o ich relacjach z Pekinem. W pierwszej grupie znajdziemy kraje takie jak Somalia, Syria, Uzbekistan, Kirgistan, Korea Północna, Iran czy Afganistan. Czasowo TikToka zabraniały też Pakistan, Azerbejdżan, Bangladesz czy Indonezja. W większości przypadków nie są to państwa, które chadzałyby na udry z Pekinem – tu zapewne przesądziła sytuacja wewnętrzna, jak w Iranie, przez który przetoczyły się nie tak dawno temu największe od Rewolucji Islamskiej w 1979 r. antyreżimowe protesty. Odcięcie mediów społecznościowych jest w większości tych państw narzędziem utrzymywania pod kontrolą rodzimych społeczeństw, próbą utrudnienia, jeśli nie uniemożliwienia, organizacji i konsolidacji opozycji.
Być może ten czynnik przesądził też o tym, że TikTok jest dziś niedostępny również w Chinach – rodacy założycieli korzystają z jego odpowiednika o nazwie Douyin, który na pierwszy rzut oka niczym się nie różni od TikToka, choć posiada pewne dodatkowe funkcje, np. możliwość handlowania online. Ale Douyin jest bytem odrębnym – użytkownicy nie mają dostępu do TikToka, umieszczanego tam kontentu czy użytkowników. I tu można tym bardziej podejrzewać, że czujne oko chińskich cenzorów spoczywa na użytkownikach.
Ale jest i druga grupa. To np. Indie, które zabroniły całkowicie TikToka w 2020 r., tuż po tym, gdy na granicy dwóch azjatyckich mocarstw doszło do potyczek pograniczników chińskich i indyjskich. Tą drogą poszedł wkrótce Nepal. W większości krajów zachodnich, a także w strukturach UE i NATO zakazano instalowania aplikacji na urządzeniach służbowych. Warto przypomnieć też, że TikToka chciał zakazać Donald Trump, który forsował taką decyzję w 2020 r. – gdy konfrontacja jego administracji z Pekinem sięgnęła apogeum. Potem jego decyzje anulował Biden, ale po agresji Rosji na Ukrainę i poparciu, jakiego udzielają Rosjanom Chińczycy, i on zaczął – jak widać – zmieniać zdanie. Innymi słowy, wycinanie TikToka jest jak rodzaj quasi-sankcji stosowanych, gdy nie chce się jeszcze sięgnąć po arsenał środków największego kalibru.
Po trochu jest to jednak broń obosieczna. W 2020 r. TikTok miał w Indiach 200 milionów użytkowników, którzy utracili swoje profile w aplikacji (i 58 innych apkach) właściwie z dnia na dzień. Podobno istnieją one zresztą do dziś, strasząc niczym cyfrowe, porzucone cztery lata temu cmentarze.
Ale wcześniej aplikacja dała im cyfrowe życie, nierzadko pełne rozmachu. Indyjscy socjolodzy wskazują, że algorytm TikToka – podsuwający nie te najpopularniejsze profile, lecz niedawno założone lub z niewielką liczbą obserwujących – sprawił, że gwiazdami platformy nagle stali się ludzie, którzy żyli w najdalszych i najodludniejszych zakątkach subkontynentu. Nagle Indusi z Kalkuty mogli na własne oczy zobaczyć codzienność Radżastanu, a ci z Ladakhu – zobaczyć Goa. I ci, którzy mieli największy talent do przykuwania uwagi, zaczęli na tym całkiem nieźle, przynajmniej jak na warunki Indii, zarabiać.
Rządowy zakaz był dla nich cyfrowym trzęsieniem ziemi. Analitycy z Indii nie badali, jak wielkim – może nawet skala potencjalnych szkód wymyka się twardej statystyce – ale też zaznaczają, że rynek nieco się odbił. Błyskawicznie zareagowali giganci globalnego Internetu: Instagram wprowadził krótkie „Reelsy”, a Youtube – „Shortsy”, które miały załatać lukę po TikToku. Do tego indyjscy startupowcy na wyścigi zaczęli tworzyć apki na wzór chińskiego pierwowzoru, aż do tego stopnia, że jedną nazwano MX Taka Tak. Ale też żaden konkurent nie zdołał w pełni zasypać dziur po Chińczykach – reelsy i shortsy to tylko jeden z „produktów” gigantów, wcale nie najważniejszy. Algorytmy są inne, wyszukiwania dają więc inne wyniki, zasięgi są mniejsze: nie udaje się odtworzyć – często wielotysięcznych – społeczności obserwujących dany profil na TikToku. Jeśli któryś z właścicieli wyjeżdża z Indii, ma szansę wejść znowu na swój profil – Chińczycy ich nie wyłączają. Ale może liczyć tylko na followersów z diaspory.
Cztery lata po tym cyfrowym natarciu Indusi wydają się przekonani, że cios był celny i skuteczny. Pekin nie miał jak go oddać, bo indyjskiego techu za Wielkim Murem jest tyle, co kot napłakał. W oficjalnych i półoficjalnych rozmowach Delhi przekonuje, że Zachód dopiero idzie po rozum do głowy tam, gdzie oni poszli już dawno – choć odcięcie TikToka było raczej spontanicznym rewanżem za graniczne incydenty niż przemyślaną i zaplanowaną decyzją. Za to Indusi przekonują, że Zachód powinien zasadniczo odciąć się od ryzykownych chińskich technologii i postawić na znacznie bezpieczniejszego i bardziej przewidywalnego partnera, jakim są – rzecz jasna – Indie. Cyfrowe „no pasaran” nie przełożyło się też na niechęć do władz: sondaże przed odbywającymi się właśnie w Indiach wyborami nie pokazały, by popularność rządu jakoś ucierpiała wskutek tej decyzji.
Ale czy to rzeczywiście lekcja dla Zachodu? Tak i nie. Nie wiemy wciąż, w jakim stopniu TikTok jest dla Zachodu zagrożeniem, jaką skalę miałaby „tiktokowa Cambridge Analytica”. Może lepiej byłoby dla świętego spokoju – utrzymując ją z dala od państwowej infrastruktury IT – wyczekać na to, aż użytkownikom ta platforma się po prostu znudzi i jej zniknięcie nikogo nie obejdzie? Albo przyjrzeć się jej znacznie bardziej dogłębnie niż wcześniej i jasno zakomunikować, jakie zagrożenie ona dla nas stanowi – i wtedy podjąć decyzję, choćby i z dnia na dzień.
Redaktor naczelny: Paweł Łepkowski | Edytor: Marta Narocka-Harasz
Kontakt: Ten adres pocztowy jest chroniony przed spamowaniem. Aby go zobaczyć, konieczne jest włączenie w przeglądarce obsługi JavaScript.
Stale współpracują: Zofia Brzezińska, Robert Cheda, Jacek Cieślak, Zuzanna Dąbrowska, Gaja Hajdarowicz, Grzegorz Hajdarowicz, Mariusz Janik, Krzysztof Kowalski, Hubert Kozieł, Marek Kutarba, Jakub „Gessler” Nowak, Tomasz Nowak, Joanna Matusik, Justyna Olszewska, Marcin Piasecki, Paweł Rochowicz.