Przez Chiny przetoczyła się ostatnio fala masowych protestów. Zaczęło się od demonstracji przeciwko polityce „zero covid”, a skończyło na protestach antyrządowych. Zamieszki szybko zostały opanowane. Było to dość łatwe, bo władze dokładnie wiedzą kto brał w nich udział.
Porządku społecznego pilnują w Chinach miliony kamer, a algorytmy śledzą i rozpoznają twarze rejestrowanych osób. System inwigilacji w Chinach obejmuje dziś ponad 1,4 mld Chińczyków. Każdy ich krok jest obserwowany. Oczy policyjnych kamer znajdują się niemal w każdym miejscu publicznym. Oficjalnie chodzi o nadzór nad przestępczością i innymi zagrożeniami. Nikt nie ma wątpliwości, że takimi zagrożeniem jest działalność opozycyjna, mniejszości etniczne i migranci szukający w Chinach pracy, a także, z nieznanych powodów, osoby cierpiące na zaburzenia psychiczne. „Technologia, która pozwala na zmapowanie naszych przyszłych zachowań przez wynajdywanie wzorców w tym, jak postępujemy na co dzień, już istnieje. Chiny z niej korzystają”, pisze „The New York Times”.
Dzięki tym rozwiązaniom chińskie władze czuwają nad myślami obywateli i reagują szybciej, niż te zdążą się skrystalizować. Media donoszą o ograniczeniach w podróżowaniu. NYT przytacza przypadek Zhanga Yuqiao, 74-letniego mężczyzny, który jest pod szczególnym nadzorem władz. Na przykład gdy Zhang pomyśli o podróży, władze już o tym wiedzą i uniemożliwiają mu zakup biletu. Gdyby jakimś cudem udało mu się go zdobyć, przejedzie najwyżej jedną stację. Tam będą czekać już na niego służby. Mówi się też o przypadkach nieprawomyślnych biznesmenów, którym profilaktycznie zablokowano konta, albo zamknięto linie kredytowe. Jack Ma, chiński multimilioner, też musiał być nieprawomyślny, bo całkiem niedawno zniknął na ponad rok.
Ostatnie protesty wywołały falę przesłuchań i prób zastraszenia obywateli w ich domach. NYT przytacza historię młodego mężczyzny, który brał udział w protestach. Mimo że miał kominiarkę i gogle, trzy dni po demonstracji policjanci zapukali do jego mieszkania. Facet zapomniał o komórce. Ich ślad również jest śledzony. „Cel chińskiego rządu jest jasny: zaprojektowanie systemu, który zmaksymalizuje to, czego państwo może dowiedzieć się o tożsamości, działaniach i powiązaniach społecznych danej osoby, co ostatecznie może pomóc rządowi w utrzymaniu autorytarnych rządów”, pisze NYT. W Chinach śledzone są twarze, komórki, aktywność w Internecie, a nawet transakcje kartami kredytowymi – w końcu kto wie, co rządowi może się przydać
Wróćmy jednak na nasze podwórko i opuśćmy największy gułag świata. Właśnie siedzę przy komputerze i piszę ten felieton. W tle mam uruchomiony portal społecznościowy, w pokoju gada telewizor – oczywiście w streamingu. Czy ktoś tę aktywność obserwuje? Nie wiem. Zaraz wyjdę z domu. Na co drugim skrzyżowaniu i w każdym sklepie kamery. Kto na te zarejestrowane obrazy patrzy? Nie wiem. Może nikt, a może jakiś system AI. Prostszy niż chiński, ale zapewne wystarczający. Co z telefonem? Przecież każdy mój krok rejestrują anteny, do których jestem podłączony, a być może także Pegasus. Gdyby 30 lat temu ktoś nam powiedział, że mamy nosić znacznik pokazujący rządowi, gdzie jesteśmy, kazalibyśmy mu się wypchać. Dziś nosimy go na własne życzenie i pokazujemy w każdej chwili swoje miejsce. My najwyraźniej lubimy, gdy ktoś nas śledzi.