Wszyscy pamiętamy, jak Donald Trump został pozbawiony konta twitterowego w styczniu 2021 r. Był wtedy wciąż urzędującym prezydentem USA. Decyzja ta była więc bezprecedensowa. Z zapisów wewnętrznych dyskusji ówczesnych decydentów z Twittera wynika, że nieźle się nagimnastykowano, by znaleźć jakikolwiek kruczek prawny pozwalający na zawieszenie prezydenckiego konta. Szukano jakiegokolwiek pretekstu, by to zrobić. Twitter został też poddany wówczas naciskom zewnętrznym. Zablokowania konta Trumpa domagała się m.in. Michelle Obama.
Na kierownictwo Twittera nie trzeba było jednak jakoś specjalnie naciskać. Cechowało się ono bowiem jednoznacznym przechyłem politycznym. Yoel Roth, były dyrektor ds. zaufania (!) i bezpieczeństwa pisał w 2017 r., że w Białym Domu są „autentyczni naziści”. (Ciekawe czy miał na myśli Jareda Kushnera, żydowskiego zięcia Donalda Trumpa? A może wyznającą judaizm Ivankę Trump?) W 2018 r. 96 proc. wpłat na kampanie wyborcze dokonywanych przez pracowników Twittera trafiało na kampanie demokratów. W 2020 r. odsetek ten wynosił 98 proc., a w 2022 r. aż 99 proc. Nic dziwnego więc, że Twitter cenzurował tematy niewygodne dla demokratów, takie jak afera z laptopem Huntera Bidena, nieprawidłowości wyborcze z 2020 r. czy też alternatywne terapie leczące z COVID-19. Wszystko to oczywiście w imię demokracji i równości. Każdy, kto się wówczas skarżył na twitterową cenzurę, był wyśmiewany. Mówiono mu, że Twitter jest prywatną firmą, która sama ustala u siebie zasady.
Nic dziwnego więc, że gdy Elon Musk zwolnił kierownictwo Twittera i blisko połowę jego pracowników, to przez mainstreamowe media przetoczyła się fala oburzenia. Już nie słyszymy, że Twitter jest prywatną firmą i może sam ustalać zasady. Teraz dowiadujemy się, że absolutna wolność słowa jest rzeczą straszną i antydemokratyczną. Chyba trzeba będzie wprowadzić państwową cenzurę, by różne tweety nie niepokoiły umysłów i sumień zwykłych ludzi.