Zamieszczanie tweetów kłócących się z poprawnością polityczną jest jedną z największych myślozbrodni współczesnego świata. Wszak byłemu amerykańskiemu prezydentowi Donaldowi Trumpowi często wypominano jego złośliwe tweety i ostatecznie usunięto jego konto z Twittera po tym, jak kwestionował on uczciwość wyborów z 2020 r. Wraz z Trumpem usunięto wielu jego prominentnych zwolenników, różnego rodzaju alt-rightowców, konserwatystów, covidosceptyków i innych wichrzycieli. Twitter bynajmniej nie stał się przez to nudnym pudłem rezonansowym – wszak zostało na nim wielu oryginałów, a pewnych kategorii wywrotowców nawet nie ruszano. Ponadto Twitter stosuje dosyć luźne kryteria dotyczące cenzurowania erotyki, więc i ci, którzy stronią od treści politycznych, mają tam gdzie oko zawiesić. Elon Musk chciał jednak, by dyskusje na Twitterze stały się bardziej żywe i autentyczne. Chciał, by miano się tam o co naprawdę spierać. I to zaniepokoiło establiszment. „Jak on śmie niszczyć naszą bańkę!”.
Musk jest pod dużą presją. Bojkot części reklamodawców oznacza mniejsze przychody Twittera. Spółka może stać się celem dochodzeń regulatorów. Będzie musiała też walczyć z pozwami zbiorowymi zwalnianych pracowników. Musk stara się więc przekonać establiszment, że Twitter nie stanie się oazą absolutnej wolności słowa. Zapowiada, że serwis nadal będzie moderowany, tylko że nadzór nad moderacją będzie sprawowało nowe ciało. Nie zdecydował się też na przywrócenie kont Trumpa oraz innych alt-rightowych prominentów przed wyborami do Kongresu „w środku kadencji”. Zrobił jednak jeden radykalny ruch: dokonując masowych zwolnień w Twitterze, mocno osłabił mechanizm moderacji tego serwisu. Może więc później argumentować: „Staram się moderować serwis, ale brakuje mi ludzi, by to skutecznie robić.” Czy przechytrzy w ten sposób establiszment? Czy też może wpakuje się w niezłą kabałę?