Słusznie „Oppenheimer” otrzymał trzynaście nominacji do Oscara. To podkreśla pechowe, nieudane ujęcie tematu twórcy bomby atomowej. Mówiąc wprost, to niewybuch. Półtorej godziny filmu się broni. Drugie tyle poddaje się bez wystrzału.
Christopher Nolan, reżyser filmu, który miał szansę być ważnym dziełem, zachował się jak debiutant lub wręcz amator. Dostał wielki temat, oczywiście wielowątkowy, i nie poradził sobie z podstawowymi kwestiami – selekcji oraz formy.
Film to nie jest jednak reality show z dylematów scenarzysty, który chce wpakować na ekran swój brudnopis lub wstępną wersję, gdzie jest „wszystko”. Tymczasem w za długim trzygodzinnym filmie widać, że gdyby nie wyjątkowo szybka narracja i liczne cięcia, przeplatanie zeznań przed komisją z retrospekcjami – oglądanie całości zajęłoby godziny cztery.
Tego widzowie by nie wytrzymali, stąd pewnie tempo narracji, klejenie pojedynczych kadrów i zdań, by uratować, co się da, choćby po kawałeczku. Efekt jest taki, że reżyser miesza nam w głowie setkami postaci, nazwiskami, a biada największa temu, kto nie był orłem z fizyki, ponieważ do liczby postaci, jakich nie można spisać na wołowej skórze, a które „śmigają” nam przed oczami, dochodzą wyrafinowane polemiki na temat fizyki kwantowej, jakiej Einstein pewnie by nie zrozumiał.
Ja wierzę akurat temu, co mówią na słowo, ale wiele dla mnie z tego nie wynika i nie powinno, ponieważ Nolan nie planował chyba filmu na dodatkowe zajęcia z fizyki dla prymusów, tylko o dylematach związanych z budową bomby atomowej i konsekwencjach jej zastosowania.
Dlatego dopiero po migotliwych 90 minutach, które męczą i nudzą jak długi lot na karuzeli, dostajemy prawdziwy dramat sumienia, odpowiedzialności. Wniosek? Lepiej byłoby, gdyby Nolan, zamiast kopiować teledyskowo-odlotową narrację filmów Olivera Stone"a, jak „JFK”, skupił się na kilku scenach, wątkach, od nich wyprowadzając retrospekcje – nawet nie wizualne, lecz w omówieniach, słownych przywołaniach.
Prawdziwie dramatyczna jest więc rozmowa Oppenheimera z pułkownikiem, który odpowiada za projekt, czy wizyta w Waszyngtonie, gdzie na zamkniętym spotkaniu trwa kalkulacja dająca się skrócić do pytania: amerykańscy żołnierze mają być zabijani przez japońskich fanatyków i kamikadze, czy przywalimy im bombą atomową i wojna się skończy? Odrobiny sarkazmu dodaje uwaga: oszczędźmy Kyoto, bo byłem tam w podróży poślubnej, to piękne miasto!
Takie krwiste sceny należą jednak do wyjątków, choć Nolan potrafi się jeszcze ograniczyć w paplaninie i feerii obrazów, kiedy Oppenheimer spotyka się z prezydentem Trumanem. Wtedy każde słowo znaczy. Frazy „krew na rękach”, „to ja ponoszę odpowiedzialność” (Truman), czy „mazgaj, nie wpuszczaj go tu więcej” (Truman o Oppenheimerze) – znaczą więcej niż gigatony słów. Dramat tężeje w powietrzu. Siekierę można by zawiesić.
Talent reżysera widać też w sekwencjach przygotowań do pierwszego wybuchu w Los Alamos i scenach tuż po nim. Można poczuć powiew historii, która staje się niebezpieczna.
Oczywiście dla Amerykanów i dla Akademii ważne było z pewnością rozliczenie się z powojenną szpiegomanią, która poprzez różne komisje i donosy dotknęła, jak widać w filmie, nie tylko Hollywood, ale i środowisko naukowców – niedawnych bohaterów, którzy pomimo swoich lewicowych sympatii i moralnych dylematów uczynili Amerykę najważniejszym mocarstwem na świecie bez względu na to, kto rządził. Po prostu byli patriotami i tylko szaleńcy mogli ich oskarżyć o zdradę.
Rzecz jasna, historyczna kwestia odpowiedzialności za rozpoczęcie atomowego wyścigu zbrojeń jest ważna – dlatego Oppenheimer jest upostaciowany na Prometeusza, który cierpi katusze za wykradzenie ognia z Olimpu, a Cillian Murphy rewelacyjnie gra wewnętrzne rozedrganie fizyka. Jednak doświadczenia, choćby trwającej obecnie wojny w Ukrainie, powinny studzić amerykańskich izolacjonistów. Zwłaszcza im warto przypomnieć, że w czasach, kiedy Ameryka wycofywała się z rywalizacji globalnych mocarstw, zdarzały się takie sytuacje jak Pearl Harbor i trzeba było wrócić do gry.
Ta gra wciąż trwa. Oczywiście nigdy nie wiadomo, jak się skończy. W pojedynku z szaleńcami, a choćby i z Kremla, zawsze lepiej mieć jednak nowocześniejszą broń. A choćby po to, żeby odstraszać, bo, jak wiadomo, dla społeczeństw, które lubią autorytaryzm bądź totalitaryzm, tylko strach jest właściwym ostrzeżeniem przed pokusą zaatakowania krajów demokracji.
Redaktor naczelny: Paweł Łepkowski | Edytor: Marta Narocka-Harasz
Kontakt: Ten adres pocztowy jest chroniony przed spamowaniem. Aby go zobaczyć, konieczne jest włączenie w przeglądarce obsługi JavaScript.
Stale współpracują: Zofia Brzezińska, Robert Cheda, Jacek Cieślak, Zuzanna Dąbrowska, Gaja Hajdarowicz, Grzegorz Hajdarowicz, Mariusz Janik, Krzysztof Kowalski, Hubert Kozieł, Marek Kutarba, Jakub „Gessler” Nowak, Tomasz Nowak, Joanna Matusik, Justyna Olszewska, Marcin Piasecki, Paweł Rochowicz.