„Blondynka” o Marylin Monroe to kolejny po „Elvisie” i „Irlandczyku” Scorsese film o tym, jak ojczyzna ikon popkultury w czasie „zimnej wojny” była strasznym krajem. Coś jednak sprawia, że uważamy ją wciąż za ostoję wolności.
Niby miało być o blondynce i brunecie, czyli Marylin Monroe i Elvisie Presleyu, amerykańskich królach pop, ale dziś wszystko musi być choć pośrednio o Ukrainie, Rosji i Ameryce. Za naszą wschodnią granicą trwa przecież najgorsza wojna od 1945 r., a my dziwimy się, dlaczego Chiny, Indie, część Afryki i prawie cała Ameryka Łacińska nie poparły jednoznacznie naszego napadniętego przez Rosję sąsiada. Odpowiedź brzmi: bo Ukrainę popiera Ameryka, która ma wielu tradycyjnych przeciwników.
Aby to zrozumieć przypomniałem sobie słusznie minione czasy PRL, kiedy to Ameryka stała się dla lewicującego świata „imperium zła”. Nasi satyrycy odpowiednio to wyśmiewali, powtarzając szyderczo jedyną bodaj odpowiedź, jaką mieli na krytykę bloku wschodniego jego miłośnicy: „A w Ameryce Murzynów biją”. Dziś słowa „Murzyn” nie można używać, ale wtedy chodziło o to, że w Ameryce wcale tak słodko nie jest, bo i rasizm, a i kapitalizm straszny.
A już przechodząc do najnowszych produkcji, które poprzez biografię gwiazd pokazują Amerykę: z przekąsem można powiedzieć, że robią wrażenie, jakby powstały na zamówienie putinowskich agentów w Hollywood (proszę wybaczyć ten niejednoznaczy żart).
O co chodzi? Otóż w dokumencie „Tajemnice Marilyn Monroe: Nieznane nagrania” można zobaczyć, że finalną katastrofę aktorki rozpoczął również erotyczny związek z braćmi Kennedy, prezydentem Ameryki i prokuratorem generalnym USA. Wtedy Monroe stała się zakładniczką rozgrywki w konflikcie między Jimmym Hoffą, szefem związków zawodowych powiązanym ze światem przestępczym, a klanem Kennedych. W tle była sprawa broni nuklearnej, środowisk lewicowych i szantażu.
Dokument ujawnia, że Monroe przedawkowała środki nasenne, porzucona przez kochanków, którzy chcieli ratować swój wizerunek. Ze względu na ich rolę okoliczności samobójstwa zmistyfikowano.
Trzeba dodać, że „Blondynka” jest jeszcze mocniejsza, jeśli chodzi o pokazywanie degrengolady JFK. Gdy prezydent leży nagi na łóżku w gorsecie, bo, jak wiadomo, był jedną wielką listą chorób ukrywanych przed światem, Marylin, proszę wybaczyć, „robi mu loda”.
Z kolei „Irlandczyk" Scorsese eksponuje jako główny motyw niewyjaśnioną do dziś śmierć wspomnianego szefa związków zawodowych Jimmy'ego Hoffy, a to tylko wierzchołek góry lodowej. Scorsese burzy wielki amerykański mit JFK. Oczywiście liczne publikacje od lat mówią o powiązania Kennedych z mafią. Również w Polsce, na Malta Festival pokazano „The Truth about the Kennedys" Luca Percevala, który przez bite trzy godziny wyliczał przestępstwa rodziny prezydenta USA, które utorowały mu drogę do władzy nad największą światową potęgą. Ale to film jest najważniejszą ze sztuk, w nim zaś królowała lewicowa fantazja „JFK" Olivera Stone'a o wspaniałym przywódcy zabitym przez prawicowych oszołomów.
Scorsese czuł się w obowiązku dodać ważne szczegóły. Zaś to, że wątek wyniesienia do władzy Kennedy'ego przez włoską mafię jest pokazany w tle, nie jest tego faktu postponowaniem, a tylko podkreśleniem, że kto inny niż prezydent mógł trzymać, choćby częściowo, władzę.
Nie mniej straszny w „szkalowaniu” Ameryki jest „Elvis”
Baza Luhrmanna. Elvis wielokrotnie buntuje się przeciwko swojemu podejrzanemu menedżerowi pułkownikowi Parkerowi, gdy na południu rasistowscy politycy robią wszystko, by zablokować karierę gwiazdy „demoralizującej” młodzież poprzez nawiązywanie do kultury afroamerykańskiej społeczności. Rasizm bije w oczy. Są też sugestie, że Parker, który zmistyfikował życiorys, mógł być szantażowany przez konserwatywnych oficerów, co ma znaczenie w karierze Elvisa przerwanej przecież gwałtownie służbą wojskową w Niemczech, po której buntownik stał się gwiazdą grzeczniutkich hollywoodzkich produkcji.
Uff. Mamy za sobą sporą listę grzechów Ameryki, która być może tłumaczy brak entuzjazmu dla USA w Ameryce Łacińskiej, choć najważniejsze było oczywiście wspieranie prawicowych junt przeciwko lewicowym projektom flirtującym z ZSSR. Tak było, a jednak nasza miłość, może i trudna, do Ameryki nie mija.
Trzeba zadać sakramentalne pytanie: dlaczego?
Odpowiedź może być, oczywiście, geopolityczna: krajowi zagrożonemu przez sąsiednie mocarstwo zawsze dobrze być w sojuszu z mocarstwem z drugiego bieguna świata.
Nas jednak interesuje odpowiedź powiązana z hollywoodzkimi produkcjami. Rzecz w tym, że w putinowskiej Rosji filmy tak prawdziwie opowiadające o podszewce polityki powstać nie mogą, zaś w Ameryce potwierdzają wolność słowa.
I jeszcze coś ważnego: w Ameryce przywódcę kraju można zmienić w drodze demokratycznych wyborów, co Rosjanom, jak widać, nie mieści się w głowie. Wolą uciekać z kraju niż walczyć o jego odzyskanie.
Redaktor naczelny: Paweł Łepkowski | Edytor: Marta Narocka-Harasz
Kontakt: Ten adres pocztowy jest chroniony przed spamowaniem. Aby go zobaczyć, konieczne jest włączenie w przeglądarce obsługi JavaScript.
Stale współpracują: Zofia Brzezińska, Robert Cheda, Jacek Cieślak, Zuzanna Dąbrowska, Gaja Hajdarowicz, Grzegorz Hajdarowicz, Mariusz Janik, Krzysztof Kowalski, Hubert Kozieł, Marek Kutarba, Jakub „Gessler” Nowak, Tomasz Nowak, Joanna Matusik, Justyna Olszewska, Marcin Piasecki, Paweł Rochowicz.