Z nadziejami na wielki sukces trzeba uważać, poucza tegoroczna gala Fryderyka w Gliwicach, nazywana czasami buńczucznie polskimi Grammy.
Z pewnością na Grammy wzorowana. Trzydzieści lat temu, gdy Polska zdecydowała się już wdrożyć nowoczesną ustawę o prawie autorskim i prawach pokrewnych – przypomnijmy: za piractwo groziły nam sankcje USA! – polscy producenci zyskali dostęp do światowych kolosów fonografii. Ci, którzy produkowali kasety i CD w garażach, zjednoczyli się z liderami światowego rynku: PolyGramem, EMI, Warnerem, Sony, BMG. Szybko przeszczepiali światowe wzory.
Jednak pomysł Fryderyka rzucili dwaj pracownicy TVP z czasów prezesa Wiesława Walendziaka, czyli Andrzej Horubała i Maciej Chmiel. Egzotyczny to był duet, ponieważ łączył siły młodej prawicy z dziennikarzem „Gazety Wyborczej”. Tak czy siak, ze środowiska telewizyjnych „pampersów” wykiełkowała idea nagrody, która zawsze wzbudzała emocje w środowisku muzycznym, choć przeżywała wzloty i upadki.
Kto nie pamięta „fucków” rzucanych przez Agnieszkę Chylińską w stronę nauczycieli? Kto nie pamięta, jak Ewą Omernik, która patronowała płycie „Dziewczyna szamana” Justyny Steczkowskiej, okazał się Grzegorz Ciechowski? To dopiero był coming out! I to w Sali Kongresowej, której remont trwa dłużej niż budowa egipskiej piramidy.
W tym roku wydawało się, że wszystko, co najważniejsze do zgarnięcia, trafi do Vito Bambino. Powtórzmy: osiem nominacji. Wartych muzyki, którą tworzy, wartych bardzo interesującego artysty, który ma za sobą niemiecką szkołę teatralną, grał w teatrze, miał wiele propozycji filmowych, ale kocha muzykę i nią się zajmuję.
Cóż, porażka czasami boli. Aż tak wielka porażka – musi boleć bardzo. Ale niech Vito się pocieszy: na tegorocznej gali Oscarów żadnej statuetki, pomimo wielu nominacji, nie dostał wielki Martin Scorsese. Na jego tle Vito Bambino ma jeszcze czas. Tymczasem Lech Janerka gospodaruje czasem w co najmniej dziwny sposób.
Poprzednią płytę wydał w 2005 r., a później były już lider Klausa Mitffocha mówił, że coś nagrywa (od 2012 r. tak mówił), coś tam produkuje. I do końca nikt już nie wierzył, że Lechu kiedykolwiek coś wypuści poza chmurkami iluzji. Zwątpić mógł już wydawca Mystic Records, a jednak uszanował osobność artysty, który w swoim rytmie, bez pośpiechu, dobił do brzegu, i, jak się okazuje, w porcie powitały go tysięczne tłumy i pięć statuetek Fryderyka.
Jak to się pięknie mówi w takich okazjach: warto było czekać. Pytanie brzmi: ile po nagrodzonym „Gipsowym odlewie falsyfikatu” będziemy czekać na nowy album teraz? Lechu: no ile?