Bojkotujemy rosyjską kulturę i całe putinowskie pseudoimperium, ale co jest winne stare rosyjskie powiedzenie „bez wodki nie rozbieriosz” (bez wódki nie zrozumiesz), gdy Amerykanie z Akademii Filmowej wypichcili werdykt, który można zrozumieć tylko „po pijaku” – i tylko w podobny sposób da się oglądać nagrodzony film.
Może i przesadzam, ale rzadko co wytrąciło mnie ostatnio z równowagi tak mocno, jak tegoroczny zwycięzca gali w Kodak Theatre.
Oczywiście można na ten film patrzeć jak na ważną rodzinną historię o trudnych relacjach, z jakimi nie radzą sobie dziadkowie, rodzice i dzieci. Jednak wiele na ten temat ważnych filmów już zrobiono, ten zaś jest teledyskową paradą mniej lub bardziej udanych żartów, rozgrywających się w alternatywnych światach, z efektami specjalnymi, w kiczowatym sosie. Tylko finałowe pytanie: czy gdybyśmy byli kimś innym, bylibyśmy wolni od wad – wydaje się godne miana przypowieści.
Przypowieść to jednak zbyt chyba mądre określenie jak na historię, która może zadowoli zwolenników „skojarzeń od czapy”, efektów specjalnych i azjatyckich narracji, choć gdy piszę tę słowa, mam świadomość, że stygmatyzuję azjatyckie kino. A przecież choćby sukces „Parasite”, również o rodzinie i problemach ekonomicznych, nawet jeśli nie podobała nam się ekspresja aktorów – budziła szacunek, tak jak odmienność ludzi z innych kręgów kulturowych.
Tymczasem "Wszystko wszędzie naraz" nie jest filmem o odmienności czy specyfice ludzkiego życia, wcześniej lekceważonego, lecz formalnym bełkotem, który nuży. Dwukrotnie podchodziłem do tego filmu i dwa razy przegrałem z kiczem, nudą i nadekspresją. Może tłumaczy mnie, że oglądając dzieło „Danielsów”, nie tknąłem Jacka Danielsa. Nie skorzystam również z zasady "do trzech razy sztuka”. Tym bardziej, że wśród pokonanych filmów były produkcje naprawdę ciekawe.
To przede wszystkim dwie pozycje dotyczące nienawiści i głupoty, która powoduje wojny. Co prawda "Na Zachodzie bez zmian" Edwarda Bergera dostało cztery Oscary, jednak przy siedmiu to niezasłużenie mało, a przecież najnowsza ekranizacja klasycznej powieści Remarque’a powinna być dziś oglądana pod każdą szerokością geograficzną, a zwłaszcza w Rosji, gdzie wojna wywołuje niezrozumiały entuzjazm do noszenia munduru, a kończy się trupami w błocie i informacją, że na froncie bez zmian.
Metaforą przestrzegającą przed nienawiścią są też "Duchy Inisherin" Martina McDonagha, które w realiach angielskiej okupacji Irlandii pokazują, że wystarczy nie dające się wytłumaczyć zerwanie znajomości i lekceważenie innych, by z osoby świętej uczynić agresora.
Można było też nagrodzić „Elvisa” Baza Luhrmanna o Presley’u. Ten film również zahacza o temat kulturowej wojny i wykorzystania manipulacji przeciwko myślącym inaczej. Przede wszystkim zaś jest to fenomenalny film o królu rock and rolla, którego tylko pozornie znali fani, a który, podobnie jak Marylin Monroe, padł ofiarą tajemnic wielkiej polityki, o czym milczało się przez wiele lat.
No cóż: jeśli tak ma wyglądać kinematografia przyszłości jak „Wszystko wszędzie naraz", to jako klucz do zrozumienia akademików z Hollywood muszę całkiem serio potraktować dialog z „Misia” Barei i Tyma:
– Trudno wytrzymać człowieku. Taką rudą wódę piją na myszach (…) Taki malutki wypijesz i dwa dni nieprzytomny leżysz.