Żyjemy w czasach, gdy największą tajemnicą nie jest „tajemnica wiary”, której objawienie zapowiadał podczas mszy ksiądz proboszcz, lecz fabuła filmów na VOD. Lub w kinie. Teraz do piekła można pójść za spoilerowanie. Inne grzeszki jakoś uchodzą. Również w kościele.
Mam jednak nadzieję, że recenzja to jeszcze nie spoilerowanie. Uderzę się zresztą w pierś, że klasycznej recenzji napisać nie mogę, ponieważ złamałem podstawową zasadę etyki recenzenckiej. O co chodzi? Nie widziałem całego filmu.
Nie! Nie wyszedłem przed końcem. Po prostu przysnąłem. Oczywiście nieraz widziałem najsłynniejszych krytyków, jak śpią – na seansach i w teatrze – a później piszą, co myślą o tym, czego nie widzieli. Ale przecież mają prawo, a wręcz muszą – dzieło ich bowiem znudziło, uśpiło. I muszą się tą refleksją podzielić. A ja razem z nimi.
O co poszło? Otóż jestem miłośnikiem talentu Margot Robbie, bardzo mi się podobała w filmie „Pewnego razu w Hollywood” Tarantino, zdecydowanie bardziej niż nasz Zawierucha w roli Polańskiego.
„Barbie” to jednak inna bajka. A nawet bajeczka. Świetnie wykreowano więc świat wizualny, nawiązujący do barbie"owskiej ikonografii (a niech im będzie).
Nie mam też nic przeciwko feministycznemu przesłaniu, że Barbie musi się uwolnić ze złotej klatki luksusu i poznać prawdziwe życie. Słusznie skrytykowano leniwego Kena. Niestety, strasznie ta opowieść jest schematyczna i mało żwawa.
Jeśli zrobiono z komiksów o Batmanie świetne, trzymające w napięciu opowieści o współczesnym świecie – a zrobiono! – to dlaczego mający emancypować Barbie film jest zakalcowaty?
Sami musicie udzielić sobie odpowiedzi na to pytanie. Na pewno podpowiedzi nie daje pierwszy miliard dolarów, który wpłynął już do producenta filmu, napędzi bowiem strumień drugiego miliarda. Wtedy już nikt nie zdopinguje twórców do bardziej intrygującej opowieści o lalce wszechczasów, zaś Barbie pozostanie Barbie, a synonimem czegoś inteligentnego to chyba nigdy nie była…