Henry Kissinger należy do elitarnego klubu światowych prominentów. Jego obecność na ważnych eventach uświetnia zebrane tam vipowskie towarzystwo. Jako zawodowy polityk, który doszedł do stanowiska szefa amerykańskiej dyplomacji, kształtował w latach 1960./70. politykę zagraniczną USA.
To on dokonał legendarnego zbliżenia z komunistycznymi Chinami, mającego w latach zimnej wojny osłabić Związek Radziecki – światową centralę komunizmu. Okrzyknięty zwolennikiem realizmu politycznego, przez niektórych impertynenckim cynikiem, a nawet zbrodniarzem wojennym, faktycznie ma na sumieniu zatwierdzenie prawie 4000 nalotów bombowych w Kambodży. Zdjęcia porażonych napalmem kobiet i dzieci ginących w płomieniach obiegały świat i oburzały opinię publiczną – tak samo jak dziś obrazy z Buczy czy Mariupola. W Ameryce południowej i łacińskiej, które USA traktowały jak własne podwórko lub rewir łowiecki, albo, jak to ujął poprzednik Kissingera z XIX wieku William Maxwell Evarts, za „szyneczkę, w którą Wujek Sam wbije swój widelec”, Kissinger pilnował, by po nieszczęściu na Kubie nie powstało żadne gniazdo lewicowe. W Chile wsparł krwawy pucz prawicowego Augusto Pinocheta, który obalił legalnie wybranego prezydenta z lewicowymi ciągotkami – Salvadora Allende. Dokładnie trzy miesiące później Amerykanin odebrał w Londynie pokojową nagrodę Nobla. Z kolei jako mózg operacji „Condor“, podczas której ścigano lewicowych opozycjonistów w Ameryce Południowej, współpracował paradoksalnie z tymi samymi siłami, przed którymi, jako niemiecki Żyd urodzony tuż przed II wojną światową pod Norymbergą, uciekł z rodziną do USA. Do prominentnych członków „Patria y Libertad” należeli wszak hitlerowscy naziści, jak Robert Thieme czy założyciel osławionych „Colonia Dignidad” – Paul Schäfer. Z takim kapitałem doświadczenia politycznego reprezentował jako historyk z doktoratem realistyczny nurt badań nad stosunkami międzynarodowymi. O czym przekonują najbardziej dwie monumentalne prace, dostępne w języku polskim, jedna o Chinach, druga o historii dyplomacji.
Całkiem niedawno ten kontrowersyjny polityk-historyk, który ukończył 99 rok życia, włożył kolejny kij w mrowisko. Przemawiając na Światowym Forum Ekonomicznym w Davos, poradził prezydentowi Ukrainy, by ten zaczął zwijać wojenne żagle i pomyślał o porozumieniu z Rosją, co zakończy wojnę, jakkolwiek za cenę ustępstw terytorialnych. Sugestia Kissingera o „powrocie do podziału Ukrainy sprzed 24 lutego” oddałaby w ręce Rosji już na zawsze Półwysep Krymski i jedną trzecią Donbasu. Na publiczne rady patriarchy z Waszyngtonu ukraiński prezydent Wołodymyr Zełenski odparował, że niezmiennie warunkiem rozmów pokojowych jest wycofanie się Rosji z okupowanych przez nią ukraińskich terytoriów, w tym także z Krymu. Były ambasador USA w Ukrainie Steven Pifer zatweetował, że „obszar Ukrainy nie jest własnością Kissingera, by ten sprezentował go Rosji”. Padły też ciężkie porównania do Neville'a Chamberlaina. Jak wiadomo, brytyjski premier wszedł do historii jako ten, który w 1938 roku oddał Hitlerowi Sudety. Tylko w swoim wyobrażeniu Chamberlain uratował pokój w Europie, w istocie pchnął nienasyconego Hitlera do dalszych podbojów.
Zbójecki charakter wojny Putina, niszczenie miast i mordy na ludności cywilnej wywołały w Ukrainie i wśród solidaryzującej się z nią opinii publicznej uczucie pogardy dla niemal stuletniego dyplomaty. Krytycy Kissingera dorzucają argument, że oddanie ukraińskich terytoriów nie zapobiegnie ekspansjonistycznym żądzom Putina. Rosyjski dyktator zdaje sobie bowiem sprawę, że jeśli ze swoimi ambicjami ma przejść do historii jako imperator równy carom pokroju Piotra I czy Katarzyny II, to dla jego wizji wybiła właśnie ostatnia godzina.
Ukraina, rząd i sztab generalny są przekonane, że wojska rosyjskie mogą zostać pobite. Stanowisko, które opiera się na sukcesach ukraińskich obrońców i dyletanctwie rosyjskich najeźdźców, nękanych od początku inwazji problemami logistycznymi i w systemie dowodzenia armią. Stanowisko, które znajduje wsparcie w licznych kręgach w USA i w zachodnim świecie. Ale wojnę nie do końca można przewidzieć, dlatego historia konfrontacji zbrojnych obfituje nierzadko w zwroty w ich przebiegu. Największa zawierucha ubiegłego wieku do początku 1943 roku przebiegała pod dyktando Niemiec Hitlera. Potem Rosja wypleniła błędy w prowadzeniu wojny i po obronie Stalingradu przeszła do zwycięskiej ofensywy, zakończonej zdobyciem Berlina. Także teraz, po okresie niepowodzeń, poszli generałowie Putina po rozum do głowy i zrezygnowali z ataku równocześnie na kilku frontach, w tym odstąpili od prestiżowego zajęcia Kijowa. Skoncentrowali się na uderzeniu na Donbas. Militarnie przynosi to Rosji zyski. Uzyskała ona pomost lądowy do Krymu i blokuje Ukrainie dostęp do Morza Azowskiego. Armii ukraińskiej z pewnością w dalszym ciągu nie brakuje woli walki. Ale czy ma ona widoki na realne sukcesy? W Kijowie niezmiennie podkreśla się wysokie morale własnych sił zbrojnych, licząc na dostawy uzbrojenia z Zachodu.
Tylko czy Zachód wytrwa? I długofalowo będzie dozbrajał Ukrainę? W tym kontekście stanowisko Kissingera można traktować niekoniecznie jako wypadek przy pracy ekstrawanckiego polityka-naukowca. Raczej jako polityczną wizję reprezentanta tych sił na Zachodzie, którzy pobicie Rosji uważają za fantasmagorię, lub nie życzą sobie wojny na większą jeszcze skalę. Niemcy, Francja czy Włochy już teraz z trudem dotrzymują kroku USA, Kanadzie, czy Wielkiej Brytanii w dozbrojeniu Ukrainy. Sprawa dalszych dostaw broni dla armii ukraińskiej w połączeniu z kwestią warunków pokoju może coraz bardziej dzielić wspólnotę zachodnią. Na co od początku wojny spekuluje dyktator na Kremlu. Prezydent Zełenski może się słusznie oburzać na propozycję Kissingera, ale skoro wojna trwa nadal, musi w swojej rachubie brać pod uwagę powściągliwość części państw natowskich.
Niezależnie od samych propozycji Kissingera, przynajmniej sama dyskusja na Zachodzie powinna być dopuszczalna – także z uwzględnieniem aspektu, jakim jest zatamowanie strumienia krwi płynącej na Ukrainie. Odsądzenie a priori optyki Kissingera i operowanie wyłącznie kategorią bezwarunkowego sukcesu militarnego Ukrainy zamyka dyskusję w obrębie jednej militarnej opcji. Kissinger nie należy do sympatyzantów Putina, tym bardziej nie kibicuje agresji na kraj sąsiada. Amerykanin wypowiedział się po tym, kiedy „New York Times” w jednym ze swoich komentarzy napisał, że negocjacje z Rosją nie obędą się „bez bolesnych koncesji terytorialnych”. Raczej byłoby też wskazane, by nikogo za jego stanowisko nie stygmatyzować. Jakkolwiek w dobie wojny wymiana opinii nie toczy się w salonowych warunkach. Mimo to trzymanie nerwów na wodzy wydaje się niezbędne bardziej niż kiedykolwiek. W dyskusji, także tej prowadzonej nad Wisłą, nie wszyscy choćby są zachwyceni militaryzacją Niemiec, które będą posiadać specjalny budżet na zbrojenia w wysokości 100 mld euro. Nawet jeśli obecny kurs kanclerza Olafa Scholza w zakresie wsparcia Ukrainy bronią bardziej przypomina krok żółwia. W wolnej dyskusji na Zachodzie musi być miejsce na opcję niemilitarną. Tą drogą podąża Kissinger, który ponadto doskonale wie, że na drodze militarnej nie rozwiąże się konfliktu z nuklearnym mocarstwem rosyjskim, a terytorialne ustępstwa Ukrainy są najszybszą drogą do zatrzymania ukraińskiego rozlewu krwi. Przynajmniej dyskusja o tym powinna na Zachodzie być możliwa bez jakiejkolwiek stygmatyzacji dyskutantów.
Redaktor naczelny: Paweł Łepkowski | Edytor: Marta Narocka-Harasz
Kontakt: Ten adres pocztowy jest chroniony przed spamowaniem. Aby go zobaczyć, konieczne jest włączenie w przeglądarce obsługi JavaScript.
Stale współpracują: Zofia Brzezińska, Robert Cheda, Jacek Cieślak, Zuzanna Dąbrowska, Gaja Hajdarowicz, Grzegorz Hajdarowicz, Mariusz Janik, Krzysztof Kowalski, Hubert Kozieł, Marek Kutarba, Jakub „Gessler” Nowak, Tomasz Nowak, Joanna Matusik, Justyna Olszewska, Marcin Piasecki, Paweł Rochowicz.