W ostatnich dniach Zachód ściga się w deklaracjach wspólnego poparcia dla Ukrainy zagrożonej rosyjską agresją. Politycy UE powtarzają jak mantrę: – W przypadku ataku Moskwę czekają bardzo poważne konsekwencje. Nic jednak nie wskazuje, że Kreml potraktował ostrzeżenia poważnie.
Rezultat wirtualnego spotkania Joe Bidena z liderami Polski, Wielkiej Brytanii, Francji, Włoch i Niemiec napawa optymizmem. Demokratyczny świat nie tylko wspólnie odrzuca szantaż Putina, ale jest zwarty i gotowy do zjednoczonej reakcji.
Dlaczego jednak medialne i eksperckie komentarze akcentują głównie ulgę? Przecież Zachód to uniwersum wartości, norm i standardów. W sensie instytucjonalnym UE i NATO tworzą wspólnotę euroatlantycką, której ideą jest współpraca w obronie przed zagrożeniami, takimi jak Rosja. Co więcej, udział w obu organizacjach nakłada na wszystkich członków obowiązek globalnej promocji demokracji. A jeśli tak, również jej wsparcia i obrony na całym świecie. Także na Ukrainie, która deklaruje prozachodnie aspiracje.
Cieszymy się więc ze spraw tak oczywistych, że zasługują na miano truizmów. Jeśli ulga wynika ze zwątpienia w UE i NATO, oddaje w takim razie brak zaufania do naszych własnych elit. Podstawą są oczywiste różnice pomiędzy ich wzniosłymi słowami i praktycznymi rezultatami. Słowem, chodzi o niewiarę w gotowość do wspólnego oraz, co ważne, skutecznego działania, czyli zbiorowej obrony bezpieczeństwa.
To prawda, bowiem wbrew deklarowanej jedności, wspólnotę euroatlantycką dzielą ogromne różnice. Problem potwierdzają amerykańskie media, które mówią otwarcie, że europejscy sojusznicy obiecują Joe Bidenowi jedność w obliczu rosyjskiego zagrożenia, co nie jest do końca oczywiste.
Diabeł tkwi w szczegółach. Jeśli przyjrzymy się dokładniej obietnicom, mamy do czynienia wyraźnie z Europą różnych prędkości. Punktem odniesienia jest skala oraz sposoby powstrzymywania Rosji.
USA, Wielka Brytania, Dania, Skandynawia i Europa Środkowa wysyłają broń, instruktorów, domagając się zarazem atomowego pakietu sankcji. Hiszpania i państwa śródziemnomorskie stoją z boku, deklarując ograniczone wsparcie wojskowe wschodniej flanki, ale tylko w przypadku kremlowskiej agresji.
Przeciwny biegun zajmują Niemcy i Austria, blokujące nie tylko wojskowe przygotowania obronne wspólnoty euroatlantyckiej, ale także retorsje polityczne i ekonomiczne odstraszające Rosję.
Jak satelita na niemieckiej orbicie krąży Francja, miotana przez Emmanuela Macrona ratującego swoją drugą kadencję i miejsce byłego mocarstwa w Europie. To dlatego Paryż wysyła Putinowi zaproszenia do rozmów, mając na myśli nowe Monachium.
Wbrew pozorom największa wina leży na Stanach Zjednoczonych. Gdyby w 2014 r. po aneksji Krymu Barack Obama dał Putinowi „w zęby” powtórką Kryzysu Karaibskiego, dziś sytuacja wyglądałaby inaczej.
To Rosja byłaby w defensywie, a kremlowskie elity zastąpiłby nieudacznika Putina nieskompromitowanym następcą. Podobny los spotkałby białoruskiego Osamę bin Ladena i jeszcze kilku posowieckich kacyków. Niestety wówczas, nie tylko w Waszyngtonie, wygrała polityka lekceważenia Rosji, która w następnych latach uległa haniebnej ewolucji w strategię: – Nie drażnić Moskwy.
To prawda, że dziś Biały Dom mobilizuje do działania podzieloną Europę. Nie robi tego w imię wartości, tylko z wyrachowania. Jeśli pozwoli Rosji zhołdować Ukrainę, Chiny napadną Tajwan. Jeśli Moskwa wypchnie Waszyngton z Europy, Pekin dokończy dzieła w Azji, a wówczas amerykańska dominacja globalna legnie gruzach.
Identyczne przyczyny każą Niemcom, Austrii i Francji postępować dokładnie odwrotnie. Mają bowiem w Rosji ogromne interesy. Dwie pierwsze gospodarki nie poradzą sobie bez dostaw Gazpromu. Poza tym korporacje Renault i Siemens, Total i OMV ciągną z rosyjskiego rynku krociowe zyski, inwestując weń miliardy euro.
O tym, że można inaczej świadczy postawa Wielkiej Brytanii. W obronie Ukrainy Boris Johnson postawił na szalę prosperity londyńskiego City. To ulubione miejsce lokowania zysków przez rosyjskich oligarchów.
Tragiczne pytanie brzmi, gdzie dla europejskich demokracji, a więc członków Sojuszu Północnoatlantyckiego przebiega granica sprzeniewierzenia deklarowanym wartościom? Na pewno nie jest nią życie Ukraińców.
Co innego, jeśli chodzi o zasobność korporacji, czyli niemiecki, francuski czy austriacki dobrobyt. Kto nie wierzy, niech spojrzy na właścicielską strukturę najcenniejszych aktywów rosyjskiej gospodarki. 47 proc. akcji znajduje się w rękach zachodnich inwestorów. Z tego powodu właśnie Putin nie boi się Zachodu. Od kilku lat jest przekonany, że liberalna demokracja gnije. Czy zamiast Moskwy powinniśmy się bać samych siebie?
Redaktor naczelny: Paweł Łepkowski | Edytor: Marta Narocka-Harasz
Kontakt: Ten adres pocztowy jest chroniony przed spamowaniem. Aby go zobaczyć, konieczne jest włączenie w przeglądarce obsługi JavaScript.
Stale współpracują: Zofia Brzezińska, Robert Cheda, Jacek Cieślak, Zuzanna Dąbrowska, Gaja Hajdarowicz, Grzegorz Hajdarowicz, Mariusz Janik, Krzysztof Kowalski, Hubert Kozieł, Marek Kutarba, Jakub „Gessler” Nowak, Tomasz Nowak, Joanna Matusik, Justyna Olszewska, Marcin Piasecki, Paweł Rochowicz.