Wybory parlamentarne 2023

Czy na Titanicu śpiewa Zenek?

PiS tonie, a opozycja staje przed wielkimi wyzwaniami, tym trudniejszymi, że warunki ich podjęcia są niekorzystne. Po 15 października polska polityka się zmieni. W jakim kierunku? To pozostaje wielką niewiadomą. Jednego możemy być pewni: nie zobaczymy już rządzących podrygujących do oczu zielonych.

Jakub „Gessler” Nowak
Foto: Kancelaria Sejmu / Rafał Zambrzycki, CC BY 2.0, via Wikimedia Commons

Na wrocławskim osiedlu Jagodno o 21:00, w chwili zakończenia ciszy wyborczej, pod drzwiami lokalnej komisji czeka jeszcze ponad tysiąc osób. Sąsiedzi przynoszą herbatę, a lokalna pizzeria dowozi prowiant. Takiej sytuacji jeszcze w Polsce nie było. Ostatni chętni zagłosowali po niemal czterech godzinach oczekiwania. Tegoroczne wybory były prawdopodobnie najważniejszymi od 1989 roku, zarówno dla demokratycznej opozycji, jak i dla rządu Prawa i Sprawiedliwości. Odbija się to w rekordowej frekwencji, która wyniosła w tym roku ponad 74%, czyli o niemal 13 punktów procentowych więcej niż w poprzednich wyborach parlamentarnych. Mimo że w Polsce taka frekwencja wydaje się rzeczą niesamowitą, nie była efektem wzrostu poczucia obywatelskiego obowiązku, a wynikała raczej z głębokich podziałów, jakie narosły w naszym kraju w ostatnich latach. Do poziomu Danii, gdzie przy każdych wyborach standardem jest ponad 80% frekwencja, jeszcze daleko. Przyczyn tak absolutnego rekordu możemy doszukiwać się nie w chęci zagłosowania na daną partię, lecz raczej w tym, by nie dopuścić do władzy tej drugiej, nielubianej opcji. Szczególna mobilizacja wystąpiła wśród grup zdecydowanej większości głosujących na opozycję. Pośród osób w wieku 18-29 lat głos oddało ponad 70% osób, podczas gdy w 2019 roku było to tylko 46,4%.

Dało to wynik taki, że Prawo i Sprawiedliwość mimo najwyższego poparcia nie jest w stanie sformować rządu samodzielnie, ani nawet w ewentualnej koalicji z Konfederacją. W roli przegranego zwycięzcy bezsprzecznie staną się zagrożeniem dla formującego się rządu. Jednak broń w postaci referendum kpiącego z zasad demokracji, które miało utrudnić przejęcie rządów opozycji, nie wypaliła z powodu małej frekwencji.

Koalicja Obywatelska jest największym zwycięzcą tych wyborów. Donald Tusk, po przebojowej kampanii zakończonej niesamowitym ruchem, jakim był Marsz Miliona Serc, stanie teraz jako premier przed wielkim wyzwaniem prowadzenia rządu w szerokiej koalicji. A w niej będą zarówno ultrakonserwatyści w typie Romana Giertycha, których od bycia w PiS dzieli tylko osobista niechęć, nie różnice poglądów, jak i siły radykalnie progresywne w postaci posłów z Lewicy Razem.

Warunki tworzenia rządu nie będą sprzyjające również ze względu na to, że prezydentem nadal jest niewstydzący się swojej przynależności partyjnej Andrzej Duda, który oczywiście będzie próbował torpedować funkcjonowanie rządu koalicji.

Na drodze stanie również Trybunał Konstytucyjny, nadal kontrolowany przez PiS, oraz TVP, które na razie zostaje wielką niewiadomą. Choć możemy oczekiwać, że zajdzie tam choćby częściowa zmiana narracji, czego zwiastunem może być zachowanie jednej z prowadzących wieczór wyborczy w TVP. Danuta Holecka, która nieraz nazywana była „twarzą propagandy TVPiS”, była nie do poznania. Do obecnych w studiu posłów opozycji mówiła, że nie będzie się kłócić, bo „jest święto demokracji, co jest bardzo miłe”, i zwróciła się do nich per „kochani”. Warte zauważenia jest to, że działo się to 15 października, a nie w Wigilię, więc mówienie ludzkim głosem musiało być efektem świadomej decyzji Pani Danuty, a nie czynnika metafizycznego.

Największym przegranym tych wyborów była oczywiście Konfederacja, której wynik Sławomir Mentzen nazwał na antenie Radia Zet „swoją największą życiową porażką.” Nic dziwnego, Konfederaci liczyli na wynik dwucyfrowy, najchętniej z dwójką z przodu. Jeszcze 23 września, w Katowickim Spodku, Mentzen twierdził, że sondażowy spadek poparcia do 11% to tylko tymczasowe niedogodności i opowiadał, że „zostały 3 tygodnie kampanii i nie ma żadnego powodu, żebyśmy nie wrócili do tych 15 proc. Potrzebujemy między 2 a 2,5 mln głosów i to jest jak najbardziej możliwe.” Okazało się, że doktor ekonomii się mylił, nie było to możliwe, stolik okazał się zbyt ciężki. Wynik Konfederacji był równie druzgocący, jak wyżej wspomniana konwencja, na której mimo potężnej scenografii świeciło pustkami, pojawiło się tylko 2-3 tysiące osób w sali Spodka, obliczonej na ponad 11 tysięcy miejsc. O porażce najdobitniej świadczy to, że Janusz Korwin-Mikke, od którego nazwiska jeszcze do niedawna nazywano wyborców Konfederacji, nie uzyskał reelekcji.

Powód do zmartwień ma też Lewica, którą od bycia ostatecznym przegranym dzieli tylko to, że udało jej się załapać na bycie członkiem przyszłej koalicji rządzącej. Lewica wprowadzi do parlamentu zaledwie 26 posłów, czyli o prawie połowę mniej niż w ostatniej kadencji, podczas której w sejmowych ławkach zasiadało 49 ich posłów. Jest to efekt niezapadającej w pamięć kampanii, prowadzonej co najwyżej poprawnie. Niski wynik Lewicy jako jedynej jednoznacznie progresywnej partii w polskim parlamencie powinien martwić wszystkich, którzy liczą na mocną zmianę ultrakonserwatywnego kierunku, jaki wyznaczyły Polsce dwa samodzielne rządy Prawa i Sprawiedliwości.

Małym, ale wartym zauważenia zwycięstwem jest wejście do parlamentu Michała Kołodziejczaka z Agrounii, który jeszcze w lipcu był liderem partii jednego człowieka bez szans nie tylko na Sejm, ale choćby na zarejestrowanie list i start w wyborach. Odejście od retoryki, na jakiej opierała się w ostatnich latach Agrounia, czyli symetrycznej niechęci do obu największych partii polskiej sceny politycznej na rzecz pojednania z Donaldem Tuskiem, zaowocowała. Co prawda całe środowisko zatonęło, jednak sam Kołodziejczak wytworzył sobie mocną pozycję w pierwszym rzędzie, za plecami cesarza, jednocześnie stając się naturalnym kandydatem na fotel wiceministra rolnictwa.

Czeka nas z całą pewnością emocjonująca kadencja sejmu oraz rząd, przed którym stanie bardzo wiele wyzwań i gorzkich kompromisów. Donald Tusk będzie musiał pogodzić niezbyt kompatybilne środowiska, by posprzątać po okresie rządów PiS, jednocześnie mając przeciw sobie prezydenta oraz bardzo mocną opozycję o dużym poparciu społecznym. Wyborcy demokratycznej opozycji będą musieli liczyć na to, że przedwyborcza współpraca wytrzyma kolejne 4 lata, pamiętając o tym, że każda waśń, która wypełznie z politycznej kuchni, zostanie przez Prawo i Sprawiedliwość wciągnięta na polityczny sztandar.


Przeczytaj też:

Wygrać to nie wszystko, teraz trzeba rządzić

Liderzy opozycji skazani są na daleko idące kompromisy, bo spełnienie wszystkich obietnic wyborczych może być bardzo trudne.

Progresywna Polska? Dziękujemy, nie

Demokratyczne środowiska cieszą się, że wygrały wybory. Tymczasem są prawie równie konserwatywne, jak pokonana prawica.

Cykliczny thriller wyborczy

Czekanie na ostateczne wyniki wyborów w Polsce trwa zwykle 2–3 dni. To przejaw naszego totalnego zapóźnienia. Wszak nawet w niektórych krajach bałkańskich wyniki są zwykle znane już w noc powyborczą.

Ministrze! Gdzie jesteś?

Czy ktoś widział ministra sprawiedliwości i prokuratora generalnego? Bez jego czujnego oka przestrzeganie prawa jest zagrożone.

Więcej kultury, głupcze!

Kultura, oczywiście polityczna, była najbardziej lekceważoną bohaterką minionej już, na szczęście, kampanii wyborczej do parlamentu RP. Jednocześnie właśnie w sprawach kultury można oczekiwać największych zmian.


Redaktor naczelny: Paweł Łepkowski | Edytor: Marta Narocka-Harasz  

Kontakt: Ten adres pocztowy jest chroniony przed spamowaniem. Aby go zobaczyć, konieczne jest włączenie w przeglądarce obsługi JavaScript.

Stale współpracują: Zofia Brzezińska, Robert Cheda, Jacek Cieślak, Zuzanna Dąbrowska, Gaja Hajdarowicz, Grzegorz Hajdarowicz, Mariusz Janik, Krzysztof Kowalski, Hubert Kozieł, Marek Kutarba, Jakub „Gessler” Nowak, Tomasz Nowak, Joanna Matusik, Justyna Olszewska, Marcin Piasecki, Paweł Rochowicz.

©
Wróć na górę