Oceny dochodzące z Kijowa brzmią optymistycznie. Pada nawet data końca kwietnia, najpóźniej maja. Informacje Pentagonu również wskazują na wyczerpywanie potencjału rosyjskich hord. Dowodem jest rozpaczliwe ściąganie rezerw. Czy to wystarczające przesłanki klęski Putina? Niestety, logika cara jest zupełnie inna.
Kiedy 20 dni temu ukraińską granicę przekroczyły kolumny czołgów, a na ukraińskie miasta spadły rakiety, świat wstrzymał oddech, licząc godziny do błyskawicznego zwycięstwa Kremla.
Operacja zakładała, że zgrupowanie białoruskie „wyzwoli” ukraińską stolicę w czasie 48-72 godzin. Kolejne oddziały posuwające się z okolic Doniecka i Ługańska miały w tym samym czasie dotrzeć do Dniepru. Natomiast zgrupowanie krymskie miało opanować lądowy korytarz do okupowanego półwyspu, a następnie zająć Odessę. Następnie trzy armie łączyły się na Dnieprze, przepoławiając Ukrainę na pół.
Cały potencjał przemysłowy, infrastrukturalny, a przede wszystkim ludność wpadały nienaruszone do kremlowskiego skarbca. A potem miały się odbywać już tylko parady, wręczanie orderów i sutych premii.
O blamażu zadecydował opór ukraińskiej armii – ale nie tylko. Zwycięstwo odniosło społeczeństwo, które nie poszło w rozsypkę. Nie było zdrady jednostek wojskowych, administracji państwowej i samorządów. Putin najbardziej zawiódł się na wielomilionowej społeczności rosyjskojęzycznych Ukraińców. Kilka lat konwergencji z Zachodem w następstwie umowy stowarzyszeniowej z UE wystarczyło, aby ludzie, wahający się jeszcze w 2014 r., powiedzieli Moskwie twardo: nie!
Ponadto, jak w Gruzji, a potem w Syrii, rosyjska armia miała do wykonania operację policyjną. Wejść, knutami rozpędzić opór nielicznych, a potem pilnować ukraińskich guberni zarządzanych przez moskiewskich namiestników. Właśnie tak podczas chłopskich buntów działała carska żandarmeria, wsparta pułkami gwardii i kozackimi sotniami.
Słowem – kluczem planu Putina była pacyfikacja. W duchu XIX w. Kreml potraktował Ukrainę jak zbieszoną prowincję imperium. Tyle że wobec masowej i dobrze zorganizowanej obrony siły policyjne okazały się zbyt słabe i nieliczne. Nie są zdolne do ofensywy z trzech kierunków, a tym bardziej okupacji Ukrainy, aż po Dniepr.
W chwili gdy żandarmska akcja zamieniła się w wyczerpujące próby złamania oporu, okazało się, że najeźdźcom wszystkiego brakuje. Bez paliwa, amunicji, żywności, czyli sprawnej logistyki, nie mogą prowadzić nawet ograniczonych działań bojowych. Swoje zrobiła strategia niszczenia konwojów zaopatrzeniowych. Nie chodzi jednak o dowóz amunicji do Ak-74 czy racji żywnościowych.
Rosja wystrzelała się z rakiet balistycznych, pocisków samosterujących i innych broni precyzyjnych. Nowych nie będzie. Cała elektronika pochodziła z importu. Rosja ma żelazny zapas części zamiennych, podzespołów i gotowego uzbrojenia. Tyle że nie użyje ich na Ukrainie, bo pozostanie bezbronna na lata. Stąd rozpaczliwy apel do Pekinu o dostawy broni.
Prowadzenie każdej, a zwłaszcza długiej wojny to kosztowana sprawa. Portal Axios oszacował, że każdy dzień najazdu na Ukrainę kosztuje Putina ok. 20 miliardów dolarów.
Oczywiście na kwotę składają się nie tylko i nie przede wszystkim wydatki wojskowe. Mowa o wpływie sankcji, które w zastraszającym tempie rujnują gospodarkę Rosji i jej obywateli. Tymczasem od przeszło 200 lat o militarnym zwycięstwie lub klęsce decyduje potencjał ekonomiczny państwa.
Kiedyś w grę wchodziła zdolność produkcji karabinów i dział, potem czołgów, samolotów i okrętów. Dziś chodzi o technologię i finanse. A tych Rosja nie ma i nie będzie miała.
Z tego punktu widzenia rachuby Kijowa są prawdopodobne. Na przełomie kwietnia i maja, najpóźniej w czerwcu Putin zostanie bez pieniędzy oraz możliwości odtworzenia zdolności militarnych. O ile nie spełnią się czarne scenariusze.
Pierwszym jest amerykańsko – chińska proxy war. Waszyngton oraz Pekin będą zbroiły Ukrainę i Rosję, co przedłuży konflikt o kilka miesięcy. Wygra oczywiście technologia amerykańska, ale w walkach życie stracą tysiące Ukraińców. Wbrew pozorom nie jest to najbardziej pesymistyczna wizja.
Najczarniejszy scenariusz zaczyna się dziać na naszych oczach w trzecim tygodniu napaści. Podczas drugiej wojny czeczeńskiej (1999–2005) wolne jeszcze wówczas rosyjskie media informowały ze zgrozą, że rosyjska armia strzelała amunicją z lat 50-tych. Wystarczyła aby zabić 100 tys. cywilów.
Jeśli nie powiodło się zagarnięcie nietkniętych miast, przemysłu i infrastruktury, Putin realizuje w Ukrainie plan „B”, który polega na totalnym unicestwieniu. Strategia spalonej ziemi nie wymaga precyzyjnego uzbrojenia, tylko dziesiątek tysięcy rakiet „Grad”, niekierowanych bomb i pocisków artyleryjskich dużego kalibru.
Za ich pomocą metr po metrze barbarzyńcy Putina będą niszczyli najechany kraj, mordując ludność. Obrońcy odpowiedzą pięknym za nadobne czyli ukraińskimi nieszporami.
Taka wojna potrwa lata, ale ma dla Putina kluczową zaletę. Będzie tania. Sankcje technologiczne okażą się niestraszne, bo Rosja nie musi niczego produkować. Arsenały pękają w szwach od amunicji wszelkich kalibrów odziedziczonej po ZSRR.
Redaktor naczelny: Paweł Łepkowski | Edytor: Marta Narocka-Harasz
Kontakt: Ten adres pocztowy jest chroniony przed spamowaniem. Aby go zobaczyć, konieczne jest włączenie w przeglądarce obsługi JavaScript.
Stale współpracują: Zofia Brzezińska, Robert Cheda, Jacek Cieślak, Zuzanna Dąbrowska, Gaja Hajdarowicz, Grzegorz Hajdarowicz, Mariusz Janik, Krzysztof Kowalski, Hubert Kozieł, Marek Kutarba, Jakub „Gessler” Nowak, Tomasz Nowak, Joanna Matusik, Justyna Olszewska, Marcin Piasecki, Paweł Rochowicz.