Do kontroli spożycia napojów wyskokowych doszło jak dotąd jedynie na małą skalę, w stanie Nowa Południowa Walia. Ta kontrola jest ograniczona do niektórych bloków mieszkalnych w Sydney. Służby odpowiadające za nadzorowanie lockdownu sprawdzają w ramach tego eksperymentu paczki z zakupami dostarczane do mieszkańców tych budynków. Mają za zadanie konfiskować „nadmierne ilości alkoholu”, tak by osoby żyjące w pechowych blokach nie upijały się i nie stanowiły zagrożenia dla innych. Limit zamówień alkoholu wynosi sześć puszek piwa dziennie lub sześć drinków lub jedna butelka wina na osobę.
Australia jest krajem, w którym wprowadzano drakońskie lockdowny (takie w chińskim stylu) po tym, gdy wykrywano małe, kilkuosobowe ogniska zakażeń Covid-19. W czasie tych lockdownów liczba infekcji rosła, ale władze australijskich stanów po zakończeniu każdego lockdownu ogłaszały sukces. Przepisy pandemiczne są tam egzekwowane z niezwykłą surowością. O ile w Polsce każdy „foliarz” może się wykłócać z policjantem o podstawy prawne rozporządzenia o maseczkach (i narzekać potem w internecie na „gwałconą wolność”), to w Australii w podobnej sytuacji zostałby po prostu rzucony przez policjanta na ziemię, skuty i potraktowany taserem. A nowa ustawa pozwala władzom nie tylko usuwać „siejące dezinformację” posty w mediach społecznościowych, ale także zmieniać ich treść bez zgody autorów.
Ale jest w tej historii też światełko w tunelu. Władze Nowej Południowej Walii zapowiadają, że jak tylko 70 proc. Australijczyków będzie w pełni zaszczepionych, to pozwoli się im na przyjmowaniu w domach do 5 zaszczepionych osób na raz, na 20-osobowe zgromadzenia publiczne i na część podróży krajowych. Niezaszczepieni nadal mogą podlegać restrykcjom. – Zostaliście ostrzeżeni! – stwierdziła Gladys Berejiklian, premier Nowej Południowej Walii. Nie trudno odmówić jej racji. Zostaliśmy ostrzeżeni. Tym ostrzeżeniem jest sytuacja w Australii.