– Xi Jinping nie jest dyktatorem, a kwestia formy rządu w Chinach jest sprawą narodu chińskiego – stwierdził Chris Hipkins, szef rządu nowozelandzkiego. Po co wygłosił takie oświadczenie? Bo wkrótce wybiera się do Pekinu i w związku z tym uznał, że musi bić pokłony czołem o ziemię przed komunistycznym cesarzem.
Niepotrzebnie jednak powiedział, że „kwestia formy rządu w Chinach jest sprawą narodu chińskiego”. Wszak może to zostać odebrane w Pekinie jako nawoływanie do demokratycznej rewolucji! Wszak Chińczycy nie mogą wybierać sobie formy rządów. Mogą co najwyżej zagłosować na figurantów z Komunistycznej Partii Chin i stronnictw sojuszniczych, a później bez szemrania robić, to co każe im przewodniczący Xi Jinping. Hipkins będzie musiał się więc gęsto tłumaczyć, że chodziło mu o „demokrację ludową” i że uznaje, że naród chiński ma pełną reprezentację w Komunistycznej Partii Chin i stronnictwach sojuszniczych. A co, jeśli zażądają od niego szczerej samokrytyki i przy okazji obiją go kijami bambusowymi? No, nie, do tego nie dojdzie. Nawet w Pekinie nie są tak nadgorliwi. No, chyba nie są.
To, co robi premier Nowej Zelandii, nie odbiega jednak daleko od postawy wielu hipokrytów z bogatych, demokratycznych krajów Zachodu, którzy prześcigają się w wazeliniarstwie wobec totalitarnej dyktatury założonej przez jednego z największych ludobójców w dziejach świata. Ich zachowanie jest całkowicie kompromitujące dla zachodnich demokracji. Słuchając tłumaczeń różnych Hipkinsów, nachodzi człowieka myśl: „A może to źle, że Nowa Zelandia nie poddała się Japończykom w drugiej wojnie światowej?”. Ciekawe, czy ostatni żyjący weterani drugiej wojny zastanawiają się, czy ich wysiłek nie poszedł na marne, gdyż do władzy dorwali się lokaje totalitaryzmu.