Pierwszy dzwonek rozbrzmiał już dobry tydzień temu, a zatem cała polska dziatwa w wieku 7–18 lat powinna dawno grzecznie zasiadać w szkolnych ławach. A jeśli jakiś dzielny zuch usilnie stara się od tego obowiązku wymigać? To rodzice powinni mu ten zamiar skutecznie udaremnić, a jeśli nawet nie próbują, to ich z kolei może „pogonić” wójt, burmistrz lub prezydent miasta, który za systematyczne wagarowanie dziecka ma prawo ukarać jego rodziców grzywną wynoszącą nawet kilkadziesiąt tysięcy złotych.
Jeżeli sytuacja ma charakter incydentalny, to maksymalna stawka grzywny wynosi 10 tys. zł. Jeśli jednak konieczne są wielokrotne napomnienia, to wysokość kary może wzrosnąć nawet do 50 tys. zł.
Oczywiście nie znaczy to, że jeśli o g. 8.00 dziecko nie stawi się w klasie, to o 8.10 na naszym koncie zostaną już zablokowane środki na poczet kary. Grzywna może być nakładana jedynie w sytuacji, gdy nieobecności dziecka są nieusprawiedliwione, a ich liczba osiągnie określony pułap. Przepisy precyzują, że wszczęcie egzekucji administracyjnej jest możliwe wówczas, gdy nieusprawiedliwiona nieobecność w okresie jednego miesiąca wyniesie co najmniej 50% liczby dni zajęć. W ramach tej egzekucji uprawnienie do nałożenia odpowiedniej grzywny jest wykorzystywane przez wcześniej wspomnianego wójta, burmistrza lub prezydenta miasta, pełniącego funkcję organu egzekucyjnego. Co jednak oznacza to tajemnicze i dające szerokie pole interpretacji pojęcie „nieusprawiedliwiona nieobecność”?
Przymiotnik „nieusprawiedliwiony” w tym przypadku spędzał sen z powiek całym pokoleniom pedagogów, rodziców oraz uczniów, gdyż nikt nie potrafi zdefiniować ponad wszelką wątpliwość, co on konkretnie oznacza. Nie pokusił się o to nawet polski ustawodawca, który nie zawarł w przepisach żadnego wyjaśnienia. Czy nieobecność można już uznać za usprawiedliwioną, jeśli uczeń pokaże nabazgraną przez mamę w pośpiechu wiadomość, że latorośl nie zjawiła się w szkole, gdyż musiała iść na imieniny cioci Jadzi? Czy dopiero wówczas, gdy przyniesie zaświadczenie z placówki medycznej z pełnym opisem i dokumentacją wypadku czy też choroby, która chwilowo uniemożliwiła mu kontynuowanie nauki? Jednoznacznych regulacji w tej dziedzinie brakuje – a szkoda. Na obecny moment bowiem funkcjonujące rozwiązanie polega na tym, że to nauczyciel w zakresie władztwa pedagogicznego decyduje, kiedy absencję uzna za usprawiedliwioną, a kiedy nie. Brak jednoznacznych wytycznych wobec każdego ucznia grozi potencjalną dyskryminacją i nierównością w ich traktowaniu. Któż bowiem zaręczy, czy nauczycielem podejmującym decyzję nie będą kierowały inne pobudki, np. sympatia lub też jej brak do danego ucznia? Sprawę dodatkowo komplikuje fakt, że zgodnie ze stanowiskiem Urzędu Ochrony Danych Osobowych placówka szkolna nie może domagać się podania przyczyny nieobecności. Tym trudniej więc jest ocenić nauczycielowi, który nie zna powodu absencji, czy zasługuje ona na usprawiedliwienie.
Podobnych dylematów nie muszą przeżywać uczniowie pełnoletni, którzy mogą usprawiedliwić swoją nieobecność osobiście i nie potrzebują do tego zgody rodziców. Przez długi czas jednak wcale nie było to jasne (jeszcze pamiętam swoje „święte oburzenie”, gdy jako 18-latka nie zostałam przez panią woźną wypuszczona ze szkoły przed końcem ostatniej lekcji). Na szczęście teraz świat oświaty dojrzał już do tego, aby traktować ludzi dorosłych jak ludzi dorosłych. Istnienie prawa pełnoletnich uczniów do samodzielnego usprawiedliwiania się potwierdził nawet były Rzecznik Praw Obywatelskich Adam Bodnar, dla którego ta sprawa była oczywista. A czy sami zainteresowani będą traktować ten nowy przejaw wolności odpowiedzialnie i bez nadużywania? To już zależy od nich. Jeśli zaczną lekceważyć swoją edukację – to oni, a nie rodzice, poniosą konsekwencje. Na tym w końcu polega dorosłość.
Oczywiście można zadać sobie pytanie, czemu prawo postanowiło wytoczyć ciężkie działa w postaci wysokich grzywien w sytuacji tak – wydawałoby się – jasnej i klarownej. Każdy normalny rodzic wie oraz rozumie, że w trosce o swoją dobrą przyszłość dziecko powinno się kształcić i nawet ci „mniej normalni” zapewne słyszeli kiedyś o takim konstrukcie jak obowiązek szkolny. Niestety istnieją jednak też tacy rodzice, dla których kwestia zdobycia wykształcenia przez ich potomków jest daleko mniej paląca niż aktualna cena fajek i browaru w najbliższej Żabce. Aby więc ochronić dzieci takich indywiduów przed zupełnym zmarnowaniem sobie życia, prawo wymyśliło narzędzie mające motywować rodziców do podejmowania działań zmierzających w kierunku zapewnienia obecności ucznia w szkole. I słusznie, bo nieobecność dziecka na zajęciach oznacza nie tylko utratę przez nie cennej wiedzy, ale może świadczyć też o istnieniu innych, nawet dużo poważniejszych problemów. Dziecko unikające szkoły może np. borykać się z problemami rodzinnymi lub w grupie rówieśniczej albo nawet zmagać się z jakimiś zaburzeniami psychicznymi. Żadnej z tych opcji nie można wykluczyć i zlekceważyć. Im szybciej dorośli w otoczeniu dziecka dostrzegą problem i odpowiednio zareagują, tym większa istnieje szansa, że otrzyma ono na czas skuteczną pomoc.
Redaktor naczelny: Paweł Łepkowski | Edytor: Marta Narocka-Harasz
Kontakt: Ten adres pocztowy jest chroniony przed spamowaniem. Aby go zobaczyć, konieczne jest włączenie w przeglądarce obsługi JavaScript.
Stale współpracują: Zofia Brzezińska, Robert Cheda, Jacek Cieślak, Zuzanna Dąbrowska, Gaja Hajdarowicz, Grzegorz Hajdarowicz, Mariusz Janik, Krzysztof Kowalski, Hubert Kozieł, Marek Kutarba, Jakub „Gessler” Nowak, Tomasz Nowak, Joanna Matusik, Justyna Olszewska, Marcin Piasecki, Paweł Rochowicz.