Obecnego kryzysu gazowego nie byłoby, gdyby Niemcy oraz sprzymierzone z nimi „wiodące siły europejskie” nie wydały wcześniej miliardów euro na uzależnienie się od gazu z Rosji. Zamiast obu gazociągów Nord Stream można było zbudować gazociąg Nabucco tłoczący do Europy gaz z Azerbejdżanu lub więcej połączeń gazociągowych z Afryką Północną czy złożami na Morzu Północnym. Zamiast słuchać się nawiedzonych ekoaktywistów, można było też zainwestować w pozyskiwanie gazu z europejskich złóż łupkowych, które są niemal nieruszone. Zamiast zamykać elektrownie nuklearne i zastępować je chińskimi wiatraczkami, można było rozwijać europejskie technologie nuklearne i otwierać nowe reaktory, dające tanią i zeroemisyjną energię. Takie ostrzeżenia płynęły do Berlina i Brukseli od lat. Nikt ich nie słuchał. Przekonywano za to, że rosyjski gaz jest całkowicie bezpieczny i że nie zostanie odcięty z przyczyn politycznych. Teraz Berlin i Bruksela obudziły się z rękami w nocniku i desperacko próbują zaradzić sytuacji.
Weto ich planom wymuszonej solidarności postawiły już kraje Południa. Hiszpania, Włochy i Grecja mają szanse odegrać się na Niemcach za zaordynowaną im terapię szokową podczas kryzysu w strefie euro. „W odróżnieniu od innych krajów, my, Hiszpanie, nie pozwalaliśmy sobie na życie ponad stan w zakresie energii” – tak odpowiedział na propozycję Berlina hiszpański rząd. I choć to rząd socjalistyczny, to akurat w tej sprawie zajął o wiele bardziej wolnorynkowe stanowisko niż Niemcy. No cóż, naród niemiecki jest narodem bogatym. Skoro tak mu zależało na przyjaźni z Rosją i na transformacji energetycznej, to niech teraz ponosi tego koszty. Stać go. A jeśli niemieckim firmom nie podoba się, że będą więcej płacić za gaz, to niech przenoszą produkcję do krajów, w których energia jest tańsza.