„To nie jest wstyd, być biednym. Ale to też nie jest zbyt wielki honor.” Tak Tewje Mleczarz ze „Skrzypka na dachu” rozpoczyna swoją pieśń „Gdybym był bogaty”. To zdrowe podejście, każdy z nas pragnie mieć więcej, taka już nasza natura. Tylko że w późnym kapitalizmie bieda i bogactwo są określnikiem wartości. Jesteś biedny, znaczy, że jesteś gorszy, a twoja sytuacja jest tylko twoją winą.
Większość z nas widzi siebie jako „klasę średnią”. Takie umiejscowienie w społeczeństwie jest niesamowicie wygodnym rozwiązaniem – nie musimy przyznawać się do własnej sytuacji. Za klasę średnią uważają się zarówno ludzie zarabiający „na rękę” trzy tysiące złotych, jak i ci mający po dwadzieścia. Określenie „klasa średnia” stało się wytrychem pozwalającym najbiedniejszym odciąć się od tego, jak neoliberalne media przedstawiają ubogich, czyli jako patologię. Z drugiej jednak strony służy ono jako określenie dla bogaczy, które pozwala im na to, żeby nie być antagonizowanym w społeczeństwie jako wyzyskiwacze żyjący z czyjejś pracy. W naszym kraju doszło do smutnej sytuacji, w której za klasę średnią mają się zarówno ludzie mający po kilka mieszkań, jak i ci, którzy ledwo mogą dociągnąć od dziesiątego do dziesiątego. Widać to w kontrowersyjnym artykule Wyborczej opisującym, jak inflacja dotyka osoby z klasy średniej. Co zabawne, autorka wśród opisanych historii umieszcza zarówno osobę zarabiającą połowę średniego wynagrodzenia, jak i osobę zarabiającą sporo ponad.
Bohaterowie tego artykułu mają zupełnie inne problemy, a łączy ich tylko to, że zostali do tego worka wrzuceni. Bo klasa średnia przestała być wyznaczana za pomocą zarobków, a bardziej na podstawie wyobrażenia o sobie, często nie mającym nic wspólnego z rzeczywistością. Taka sytuacja jest szczególnie trudna dla partii lewicowych. Osoby uważające się za klasę średnią nie stworzą mocnej świadomości klasowej, nie będą zwalczać wyzysku, bo starają się go nie zauważać. Bycie w klasie średniej oznacza aspiracje, ciężko stworzyć świadomość klasową wśród ludzi, którzy widzą swoje miejsce w społeczeństwie jako kogoś, kto może się ciężką pracą dorobić. Przez co jest w stałej konkurencji, a jego pozycja społeczna jest tylko tymczasowa. Określenie się klasą średnią jest w późnym kapitalizmie wędką z serem na końcu żyłki, pokazywaną wykorzystywanemu pracownikowi by pracował więcej, starał się bardziej, a co najważniejsze nawet nie myślał o tym, by się buntować. Tylko co to za klasa średnia, którą do bankructwa jest w stanie doprowadzić jeden osobisty kryzys, np. choroba jednego z członków rodziny.
Płace osób uznających się za klasę średnią kompletnie nie przystają do cen rynkowych rzeczy, które stanowią o jej statusie. Spójrzmy na ceny mieszkań. Metr mieszkania w Warszawie kosztuje średnio prawie 12 tys. złotych czyli dwukrotność średniej płacy. Czyli żeby kupić mieszkanie wystarczające do założenia rodziny (uznajmy 50 m2), trzeba byłoby pracować ponad 8 lat, nie wydając na siebie ani złotówki. Biorąc pod uwagę to, że średnia krajowa jest zawyżona, a około 60% Polaków nie ma zdolności kredytowej, pokazuje się nam obraz tragiczny, w którym 50% dochodów pochłania wynajem mieszkania na rynku prywatnym.
Jednak niechęć nie kieruje się w stronę bogaczy, którzy do tego stanu doprowadzili, a w stronę biednych. Pogarda wobec ludzi bardziej nam podobnych niż ci, którzy jeżdżą Mercedesami AMG, osiąga niesamowita skalę. Warto się przyjrzeć językowi, jaki się wobec nich używa: „patologia” „pięćsetplusy” „pasożyty” czy po prostu „lenie”. Jednocześnie nikt w mediach głównego ścieku nie mówi o „burżujach” lub „tłustych wieprzach” – bo przecież dorobił się, to mu się należy, szkoda tylko, że zwykle nie swoją pracą. Łatwiej nam obrażać biedniejszych od siebie, bo przez propagandę „przedsiębiorczości” żyjemy w fałszywej solidarności z ludźmi karmiącymi się na naszej krwawicy.
Wyzwaniem stojącym przed współczesną lewicą jest wytłumaczenie jej elektoratowi, jak bardzo są oszukiwani i jak daleko jest im do bycia tym, kim wyobrażają sobie, że mogą być. Jest to wyzwanie trudne. Taki proces jest jak oderwanie plastra fikcji z naszego życia. Bezapelacyjnie będzie to proces bolesny, ale dopiero jego przejście pozwoli nam coś zmienić i poczuć ulgę. Dopiero lewica, która udowodni ludziom, że ciężką pracą w warunkach obecnego systemu dorobią się co najwyżej garba, będzie w stanie ich zorganizować do zmiany i wspólnej pracy na rzecz sprawiedliwości społecznej. Taki plan jest o tyle trudny, że wymaga od lewicy stworzenia na tyle silnego i spójnego przekazu, by móc go przeciwstawić neoliberalnej maszynie medialnej. Liczę jednak, że jest to możliwe, szczególnie że już gołym okiem widać jak media neoliberalne popadają w czwartą gęstość absurdu.
Redaktor naczelny: Paweł Łepkowski | Edytor: Marta Narocka-Harasz
Kontakt: Ten adres pocztowy jest chroniony przed spamowaniem. Aby go zobaczyć, konieczne jest włączenie w przeglądarce obsługi JavaScript.
Stale współpracują: Zofia Brzezińska, Robert Cheda, Jacek Cieślak, Zuzanna Dąbrowska, Gaja Hajdarowicz, Grzegorz Hajdarowicz, Mariusz Janik, Krzysztof Kowalski, Hubert Kozieł, Marek Kutarba, Jakub „Gessler” Nowak, Tomasz Nowak, Joanna Matusik, Justyna Olszewska, Marcin Piasecki, Paweł Rochowicz.