Referendum to fajny wynalazek. Wymyślił go dyktator ateński Perykles. Kiedy nie chciał brać na bary odpowiedzialności za jakąś niepopularną decyzję, oddawał głos obywatelom, czyli wolnym mężczyznom.
Dzisiaj referendum pełni tę samą funkcję – spycha niepopularne decyzje na wyborców lub jest próbą zepchnięcia debaty wyborczej na inne, nieistotne tematy.
Największymi zwolennikami demokracji bezpośredniej, czyli podejmowania ważnych dla społeczności decyzji, są Szwajcarzy i Amerykanie. Ci pierwsi organizują referenda częściej, niż gotują fondue. Mój przyjaciel Andrej Motyl, ważny polityk szwajcarski i były ambasador Szwajcarii w Polsce, tak mi to kiedyś tłumaczył: „Jeśli musiałbym wybrać jedno słowo, które najlepiej charakteryzuje sukces Szwajcarii, byłaby to inkluzywność. Decyzje podejmowane są z udziałem wszystkich obywateli, wszystkich partii politycznych, wszystkich regionów, pracowników i pracodawców. Jest to jądro naszej nieprzerwanie i ciężko wypracowywanej stabilności. Ponadto przy podejmowaniu decyzji obowiązuje zasada subsydiarności, co oznacza, że większość rozpatrywana jest na najgłębszym, najniższym poziomie, przez pojedynczego obywatela, a odbywa się to z dokładnością laboratoryjną. Codziennie mamy do czynienia z małymi zmianami, dlatego nie potrzebujemy rewolucji”. Ale Szwajcaria jest malutka jak Mazowsze, a kantony, w których na okrągło odbywają się referenda, są mniejsze od naszych gmin. Trudno się więc dziwić, że jedno z najbogatszych państw świata bawi się w demokrację bezpośrednią niemal w każdy piątek. Obywatele poszczególnych kantonów decydują o wszystkim – od tego, do której może być otwarta jakaś dyskoteka, aż po zgodę, komu można nadać obywatelstwo szwajcarskie. Zasady są proste, przejrzyste i uczciwe. Ludzie się na coś zgadzają w większości lub odrzucają.
Przy okazji nikt się tam nie kłóci, ludzie nie wymyślają sobie od lepszych czy gorszych Szwajcarów, nikt nie olewa głosowania i nie pierze się przed lokalem wyborczym. Nie ma agitacji w czasie niedzielnych kazań ani w czasie marszów równości. Kampanie są tanie i proste. „Głosuj na tak” lub „głosuj na nie” – głoszą plakaty starannie wywieszane w wyznaczonych do tego miejscach. Czasami zdarza się, choć jest to raczej rzadkość, że ktoś się „na żywo” pokłóci w czasie jakiejś audycji radiowej. Nie ma oczywiście kanonicznego, typowego dla polskich polityków zdania „ja panu nie przeszkadzałem”, ale jest zazwyczaj spokojna, rzeczowa dyskusja.
Tak było na przykład w czasie kampanii dotyczącej budowy minaretów i śpiewu muezinów. Obywatele w referendum pomysł odrzucili i nikt już do niego nie wracał. Jednak pytanie było zadane uczciwie i w taki sposób, aby uniknąć wszelkiej ogólnikowości czy wyrażania poparcia dla programu jakieś konkretnej partii.
Inny ważny szwajcarski polityk, Gerhard Pfister, lider Chrześcijańsko-Demokratycznej Partii Ludowej, drugiego co do wielkości ugrupowania politycznego w Szwajcarii, kandydat na premiera tego kraju, z którym kilka lat temu przeprowadziłem wywiad do „Rzeczpospolitej”, tak mi odpowiedział, kiedy zadałem mu pytanie o sens przeprowadzania nieustannych referendów: „Demokracja bezpośrednia pozwala nam w spokoju i bez tak charakterystycznej dla reszty Europy ekscytacji rozmawiać o naszych problemach lokalnych i narodowych. Nasz parlament stoi na straży obywatelskiego prawa do decydowania o ważnych kierunkach rozwoju naszej konfederacji. Obywatele mogą w każdej chwili wystąpić z wnioskiem wyrażającym niezadowolenie ze stanu faktycznego i zainicjować proces referendalny. To w mojej opinii najlepiej tłumaczy, dlaczego nie mamy tak poważnych problemów jak nasi sąsiedzi. Powiedzmy sobie też szczerze, że Szwajcaria jest dość nietypowym krajem, niewielkim terytorialnie, ale za to podzielonym na liczne kantony i dość silnie zróżnicowanym etnicznie oraz językowo. Dlatego tak ważny jest ustrój federacyjny. Władza nie znajduje się w budynku parlamentu w Bernie, w którym teraz rozmawiamy, ale w terenie, gdzie każdy doskonale zna swoje problemy i potrzeby. Nasz kraj to organizm składający się z wielu równych sobie komórek, które swoje wewnętrzne problemy rozwiązują dzięki demokracji bezpośredniej. Na tym moim zdaniem polega sukces Konfederacji Szwajcarskiej”.
Referendum szwajcarskie ma jednak sens, ponieważ zadaje konkretne pytanie. Odpowiedź wyznacza jasne rozwiązania.
Także Amerykanie często odwołują się do instytucji referendum. Przy niemal każdych wyborach słyszy się, że odbyło się referendum, które zadecydowało o zmianach prawa w jakimś stanie lub hrabstwie. To spuścizna brytyjska, tradycja postkolonialna, kiedy prowincje podejmowały decyzje o własnym prawie w oderwaniu od metropolii. Dzisiaj takie stanowe lub lokalne referendum jest także manifestacją niezależności od rządu federalnego i polityki jednej z dwóch dominujących partii.
Jaki jednak sens ma propozycja referendum, które ma się odbyć w Polsce w październiku przy okazji wyborów do parlamentu? Przecież pytania są nie tyle ogólne, ile wręcz bezsensowne. „Czy popierasz wyprzedaż państwowych przedsiębiorstw?”. Przecież to rentowność i kondycja firmy o tym decydują. Pytanie jest idiotyczne, jego stopień ogólności wskazuje na ukryty cel polityczny. Ogłupić ludzi, że nadchodzą Niemcy i zaraz zabiorą nam autobusy, pociągi, samoloty, elektrownie, lasy, parki, publiczne szalety i bary mleczne. W uniwersum pana prezesa Kaczyńskiego, tak jak za rządów Gierka, państwowe oznaczało dobre. Prywaciarz to wiadomo, że złodziej, a zagraniczny prywaciarz to już na pewno były SS-man, który wrócił do Polski, by wywieźć ukryte fanty wojenne.
Pozostałe pytania tego październikowego referendum są tak głupie, że szkoda je komentować. Nie są żadnym tam plebiscytem w sprawie przyszłości Polski, ale zwykłą próbą odmóżdżenia ludzi przekonanych, że zaraz do Polski wejdzie Wehrmacht i armia Państwa Islamskiego. Pytanie o imigrantów, których PiS wpuściło do pracy na rynku polskim ogromne ilości, jest po prostu idiotyczne. Przecież nikt nas do niczego nie zmusza. Imigranci to czysty zysk dla gospodarki i starzejącego się społeczeństwa. Dlaczego PiS, straszący płonącym Paryżem, nie opracował jeszcze systemu punktowego na wzór Kanady, Australii czy Brazylii?
O co zatem chodzi z tymi pytaniami, które ja nazywam „referendum o dupie Maryni i husarzu”? Proste – kampania referendalna to:
W przypadku tego ostatniego propaganda PiS-u z „Wiadomościami” TVP przeszła wszelkie granice. Pani Cholecka, wzorując się na północnokoreańskich spikerkach, wygłasza przejętym głosem komunikaty ostrzegające, że Tusk wycinał i wysprzedawał lasy. Takiej hucpy dawno nie było. Zapraszam w brodnickie, gdzie znikają dziesiątki hektarów lasów państwowych sprzedawanych na dechy do krajów zasobnych we własne lasy. Nie było większego szkodnika pod tym względem niż przedsiębiorstwo państwowe, które właśnie za pozwoleniem Mateusza Morawieckiego pustoszy polską przyrodę.
Reszta niewarta dalszych rozważań. Na referendum na pewno nie pójdę!
Redaktor naczelny: Paweł Łepkowski | Edytor: Marta Narocka-Harasz
Kontakt: Ten adres pocztowy jest chroniony przed spamowaniem. Aby go zobaczyć, konieczne jest włączenie w przeglądarce obsługi JavaScript.
Stale współpracują: Zofia Brzezińska, Robert Cheda, Jacek Cieślak, Zuzanna Dąbrowska, Gaja Hajdarowicz, Grzegorz Hajdarowicz, Mariusz Janik, Krzysztof Kowalski, Hubert Kozieł, Marek Kutarba, Jakub „Gessler” Nowak, Tomasz Nowak, Joanna Matusik, Justyna Olszewska, Marcin Piasecki, Paweł Rochowicz.