Ich gniew można zrozumieć. Wszak puścili z dymem po 10 tys. – 20 tys. USD, a wystarczyło trochę zaczekać ze spłatą. Wkurzeni są rodzice, którzy dokładali się do spłaty pożyczek swoich pociech. Zdemotywowani mogą być również ludzie, którzy zaciągnęli się do amerykańskich sił zbrojnych, by uniknąć zaciągania długu na poczet studiów. Zwykli podatnicy zastanawiają się natomiast, jak program umorzenia długu – opiewający na kilkaset miliardów dolarów – wpłynie na podatki oraz na inflację. Boją się, że koszty pomocy dla wielkomiejskiej młodzieży spadną na zwykłych podatników.
Ale niezadowoleni są nie tylko ci, którzy swój dług już spłacili lub go nie zaciągali. Różni aktywiści narzekają, że umorzenie jest zbyt małe. Jest wręcz rasistowskie, gdyż średni dług afroamerykańskiego studenta przekracza 50 tys. USD i jest kilkakrotnie większy od długu białego studenta. Toż to systemowy rasizm! Kto jednak za ten „rasizm” odpowiada? Mało kto chce przyznać, że znaczna część długu studenckiego to pożyczki zaciągane w rządowych instytucjach. Czyżby to państwo amerykańskie pomagało wpadać studentom w pułapkę kredytową? Nie do końca. Ten system opierał się na partnerstwie publiczno-prywatnym. Uniwersytety, zarządzane przez prywatne fundacje, kazały sobie płacić wysokie czesne, a rząd pożyczał pieniądze studentom na opłacenie nauki. Studenci mogli dzięki temu zdobyć dyplom na takich śmieciowych kierunkach jak gender studies. To nic, że mogli po takich studiach znaleźć pracę najwyżej w sieci fastfoodów. Nikt ich nie zmuszał do wyboru kierunku studiów. A że amerykański system edukacji produkuje na niższych szczeblach wielu idiotów, to bogatym uniwersytetom udaje się zawsze rekrutować ludzi na śmieciowe kierunki. Chcącemu nie dzieje się krzywda. I później rząd mu umarza zadłużenie…