W drugą rocznicę ataku zwolenników Donalda Trumpa na amerykański Kongres doszło do niemal identycznej sytuacji w Brazylii. Zwolennicy byłego prezydenta Jaira Bolsonaro wdarli się do siedzib najważniejszych instytucji państwowych w stolicy państwa, mieście Brasilii. Kto stoi za rozruchami? Czy zostały sprowokowane? Czy ich organizatorzy świadomie wzorowali się na amerykańskim „ataku na Kongres”? Jest wiele niejasności, które media lewicowe bez wątpienia wykorzystają w celu skompromitowania poprzedniego prezydenta Brazylii.
Na polecenie sędziego Sądu Najwyższego Alexandra de Moraesa wszczęto śledztwo, którego celem jest ustalenie, kim są ludzie, którzy wdarli się do siedzib najwyższych urzędów w państwie i dokonali licznych zniszczeń. Podstawowe pytanie brzmi: kto tej grupie przewodził? Jak podają brazylijskie agencje prasowe, służby śledcze już zatrzymały ok. pół tysiąca osób. Wojsko dostało rozkaz likwidacji wszystkich obozowisk zwolenników Jaira Bolsonaro założonych w centrum rządowym Brasilii. W Internecie pojawiły się nagrania pokazujące „ogrom” zniszczeń, jakie pozostawili po sobie demonstranci. Powybijane szyby w przeszklonych budynkach, pomazane farbami ściany, poniszczone urządzenia biurowe, krzesła i biurka, potłuczone monitory, komputery i drukarki, a nawet podziurawione portrety na ścianach – oto bilans wczorajszych wydarzeń w brazylijskiej stolicy.
Najbardziej „ucierpiały” najważniejsze urzędy administracji państwowej w Brazylii – Pałac Prezydencki, parlament federalny oraz siedziba Sądu Najwyższego.
Zdumiewa całkowita bierność lub wręcz nieobecność policji. Tak jakby stolica była całkowicie pusta, jakby ktoś oddał ją na łaskę lub niełaskę przybyszy, jakby nikt nie przyszykował się na atak zwolenników Bolsonaro. A przecież wyszli oni na ulice Brasilii już w ubiegłym tygodniu, w dniu zaprzysiężenia Luiza Inácio Luli da Silvy na prezydenta. Protestujący wiedzieli przecież, że prezydent nie jest w stolicy, tylko wizytuje dotkniętą powodzią Araraquarę w stanie Sao Paulo.
Wszyscy wiedzieli, że w niedzielę w Brasilii będą demonstracje zwolenników Bolsonaro. Przecież w mediach społecznościowych ostrzegali oni bez ogródek, że nie uznają porażki swojego kandydata w październikowych wyborach i że w sobotę ruszą szturmem na budynki rządowe. Dlaczego zatem nikt tych budynków nie chronił? Kto zachęcał naiwnych demonstrantów do wchodzenia do pustych budynków? Kim byli ci, którzy niszczyli składane krzesełka, które świat uznał za wielki wandalizm na miarę oblania przez dwie wariatki obrazów Van Gogha?
Zdumiewa, że nikt nie wziął tych pogróżek internetowych na tyle poważnie, żeby ściągnąć wojsko do ochrony najważniejszych urzędów w państwie. Nieobecność wzmocnionych sił obronnych może nasuwać przypuszczenie, że demonstranci zostali na swój sposób „sprowokowani”.
Niektórzy komentatorzy w sieci uważają, że wśród demonstrantów byli prowokatorzy, zachęcający do wandalizmu. Sam Jair Bolsonaro, który w październiku zeszłego roku przegrał bardzo kontrowersyjne wybory prezydenckie w Brazylii, potępił wandali. Zwrócił uwagę, że w tłumie wyraźnie znaleźli się ludzie chcący tak pokierować demonstracjami, żeby przypominały one amerykański atak na Kongres sprzed 2 lat. Bolsonaro nie tylko potępił "grabieże w budynkach publicznych", ale także odrzucił oskarżenia prezydenta Luli da Silvy, o podżeganiu do tych ataków. Bolsonaro podkreśla, że obywatele mają prawo do pokojowych protestów, które są częścią demokracji.
Jakie są konsekwencje szturmu na centrum rządowe Brasilii? Na razie oprócz zniszczeń, które przesadnie eksponują media lewicowe, nie ma żadnych innych skutków tych „ataków”. Nie ma rannych, ani ofiar śmiertelnych. Jednak jest to, co najważniejsze – obrazki połamanych krzesełek i poprzewracanych regałów w biurach – pożywka polityczna dla obozu nowego prezydenta, który przecież jeszcze do niedawna siedział w więzieniu za poważne przestępstwa korupcyjne. Ale teraz Da Silva dzięki immunitetowi prezydenckiemu uniknie powrotu do celi więziennej.
Z czysto politycznego i propagandowego punktu widzenia niedzielna awantura jest niezwykle korzystna dla wizerunku nowego, lewicowego prezydenta Brazylii. Czyni z niego wielkiego obrońcę demokracji, człowieka sprawiedliwego, niemal ofiarę prawicowego spisku. Solidarność z nim wyrazili już światowi przywódcy, w tym prezydent Stanów Zjednoczonych Joe Biden, który oświadczył: „Potępiam atak na demokrację i na pokojowe przekazanie władzy w Brazylii. Brazylijskie instytucje demokratyczne mają nasze pełne poparcie a wola narodu brazylijskiego nie może być kwestionowana”. W podobnym tonie wydał oświadczenie prezydent Meksyku Andres Manuel Lopez Obrador nazywający zachowanie demonstrantów jako "karygodne i antydemokratyczne". No właśnie, ale czy nie o prawdziwą wolę narodu tu chodzi? Czy nie o obronę demokracji, której wyrok podważają podejrzanie, źle kontrolowane wybory korespondencyjne?
Teraz Lula da Silva ma wolną rękę w rozliczeniu się z obozem swojego przeciwnika. Śledztwo dotyczące wydarzeń z niedzieli, kiedy to nikt nie powstrzymywał protestantów przed wtargnięciem do budynków rządowych, jest znakomitą okazją dla obozu da Silvy do rozliczenia się z opozycją. Ciekawe, czy człowiek, który w 2017 r. został skazany na 9,5 roku więzienia za przyjęcie łapówek wartych 1,2 mln dolarów, będzie teraz skrupulatnie przestrzegał prawa i stosował się do norm demokratycznych w czasie śledztwa przeciwko swoim największym krytykom? Przecież, kiedy skończy mu się kadencja, grozi mu powrót do więzienia. Jeszcze trochę mu zostało do odsiedzenia.
Redaktor naczelny: Paweł Łepkowski | Edytor: Marta Narocka-Harasz
Kontakt: Ten adres pocztowy jest chroniony przed spamowaniem. Aby go zobaczyć, konieczne jest włączenie w przeglądarce obsługi JavaScript.
Stale współpracują: Zofia Brzezińska, Robert Cheda, Jacek Cieślak, Zuzanna Dąbrowska, Gaja Hajdarowicz, Grzegorz Hajdarowicz, Mariusz Janik, Krzysztof Kowalski, Hubert Kozieł, Marek Kutarba, Jakub „Gessler” Nowak, Tomasz Nowak, Joanna Matusik, Justyna Olszewska, Marcin Piasecki, Paweł Rochowicz.