Podczas konferencji prasowej zorganizowanej 1 listopada br. w siedzibie prezydenta republiki Jair Bolsnaro oświadczył dziennikarzom: „Zawsze byłem określany jako polityk antydemokratyczny, ale w przeciwieństwie do moich oskarżycieli, zawsze przestrzegałem zasad wyznaczonych przez konstytucję”. Prezydent nie wyraził zatem expresis verbis swoich wątpliwości związanych z wynikami wyborów, ale nie jest tajemnicą, że Bolsonaro od dawna ostrzegał przed niebezpieczeństwami elektronicznej formy głosowania. Tym bardziej, że wynik niedzielnych wyborów prezydenckich w Brazylii jest naprawdę zdumiewający. Nigdy jeszcze wyborcy nie byli tak równo podzieleni. W wypadku tych wyborów różnica jest w granicach błędu statystycznego i wynosi 49,1% głosów do 50,9% dla Silvy.
Jair Bolsonaro nie należy do polityków łatwo się załamujących. W swojej 34-letniej karierze politycznej przegrał przecież aż siedem razy wybory do izby niższej parlamentu. Tym razem jednak różnica wynosi „zaledwie” 2 miliony głosów, co w skali takiego giganta jakim jest Brazylia zamieszkana przez 217 milionów ludzi, jest różnicą niemal kosmetyczną. To tak, jakby o wyniku wyborów zadecydowali mieszkańcy jednego z czterech dystryktów Rio de Janeiro.
Trudno się więc dziwić, że w świetle kontrowersji wokół głosowania elektronicznego urzędujący prezydent cały czas wstrzymuje się od oficjalnego oświadczenia uznającego zwycięstwo rywala. Przecież już 7 lipca zeszłego roku, kiedy sondaże były dla niego korzystne, oświadczył, że nie uzna wyniku wyborów prezydenckich, jeżeli system głosowania będzie wykorzystywał komputery do rejestrowania wyborców i nie zostanie zastąpiony drukowanymi kartami do głosowania.
Czy ówczesne obawy Bolsonaro były uzasadnione? Media lewicowe portretują go jako zacofanego kabotyna, który nie chce iść z duchem czasu. Ale niepokój Bolsonaro podziela wielu polityków na świecie. System głosowania „online” jest potencjalnie znacznie łatwiejszy do sfałszowania niż podrobienie wyników naliczania kart wyborczych oznaczonych tradycyjną metodą. Mieszkańcy Ameryki Łacińskiej doskonale pamiętają, że w 1988 roku raczkujący wówczas i stosunkowo łatwy do weryfikacji system komputerowy został wykorzystany do sfałszowania wyborów prezydenckich w Meksyku. Był to jeden z najbardziej rażących przykładów oszustwa, które pozwoliło po siedmiu latach autorytarnych rządów odsunąć od władzy Partię Rewolucyjno-Instytucjonalną, na której czele stał prezydent Miguel de la Madrid.
Wstępne wyniki wyborów z obszarów wokół stolicy wskazywały z początku, że prezydent Miguel de la Madrid zdecydowanie zwyciężą, jednak potem nastąpiła gwałtowna i niezgodna ze wcześniejszymi badaniami preferencji wyborczych zmiana na korzyść kandydata opozycji Carlosa Salinasa de Gortari. Do dzisiaj część polityków Ameryki Łacińskiej uważa tamtą sytuację za klasyczny przykład zamachu stanu przy zastosowaniu trudnej do kontroli informatyki. Prezydent Bolsonaro chciał uniknąć podobnej sytuacji, zgłaszając izbie niższej parlamentu projekt ustawy o drukowanych kartach wyborczych, ale inicjatywa ta nie zyskała szerokiego poparcia deputowanych.
Chociaż ostatecznie Bolsonaro dał do zrozumienia, że zgodnie z konstytucją przekaże urząd Luizowi Inacio Luli da Silvie, to jednak nie studzi swoich zwolenników, którzy od poniedziałku blokują najważniejsze drogi w kraju, powodując paraliż komunikacyjny całego kraju. We wtorek Bolsonaro tłumaczył, że przyczyną gniewu tej części elektoratu jest po prostu „oburzenie i poczucie niesprawiedliwości z powodu sposobu przeprowadzenia wyborów”.
Żeby jednak uniknąć błędów popełnionych na koniec prezydentury przez Donalda Trumpa, zaraz dodał: „pokojowe manifestacje będą zawsze dobrze widziane, ale nasze metody nie mogą być takie jak lewicy” Tym samym wrzucił kamyczek do ogródka swojego rywala, wskazując, że jego kampania pełna była prowokacji i niedemokratycznych zagrywek.