Pojechałem na koncert Roberta Planta do Opery Leśnej w Sopocie, który przyjechał dla kilku tysięcy fanów, chociaż mógł ich mieć przed sceną killkadziesiąt tysięcy, a nawet sto. Jednak nie chce. Wybredny jest. Dziwny gość.
O tym, że jest dziwny, przekonałem się podczas warszawskiego koncertu Stinga na Stadionie Gwardii. Był kiedyś taki. Spadł deszczyk i wszędzie było błotko, a na scenie walczył z wiatrem i deszczem Robert Plant we własnej osobie. Nie dowierzałem własnym uszom i oczom przede wszystkim dlatego, że wystąpił w roli tak zwanego supportu. Wiecie: gwiazda wieczoru potrzebuje młodziaka na rozgrzanie publiczności i rzuca na pożarcie mas kogoś mało znanego. Kimś takim dla Stinga był właśnie Robert Plant. Facet, który sprzedał 300 mln albumów!
Rzecz w tym, że Plant sprzedał 300 mln albumów z Led Zeppelin, zespół od śmierci perkusisty Johna Bonhama nie istnieje, zaś Plant jest swojemu przyjacielowi z młodości wierny i nie odpowiadał na telefony byłego lidera Jimmy’ego Page entuzjastycznie, gdy Jimmy mówił: Robert, chodź pojedziemy w świat na stadiony i zarobimy krocie. Plant wolał nagrywać swoje solowe płyty i zamiast odcinać kupony od mołojeckiej sławy, myśleć o przyszłości.
Raz dał się skusić, gdy zmarł ich wydawca Ahmet Ertegun. Zaśpiewał wtedy pod szyldem Led Zeppelin 10 grudnia 2007 r. w londyńskiej hali O2. Do internetowych kas zalogowało się 25 mln fanów z całego świata. Tyle zaryzykowało, wiedząc że biletów jest kilkanaście tysięcy. A co by było, gdyby wystawiono ich do sprzedaży 50 mln? Też by się sprzedały. Jednak Plant powiedział: – Gdy pomyślałem, że powróci szaleństwo, jakie towarzyszyło dekadzie Led Zeppelin, uciekłem z garderoby do pubu za rogiem.
I realizował „plan B", czyli wydał płytę „Raising Sand", nagraną z bluegrassową gwiazdą Alison Krauss. Zaryzykował. Nie sprzedał 300 mln egz., ale ponad milion i owszem. Zdobył też uznanie środowiska, czyli sześć statuetek Grammy.
Dopiero po kilkunastu latach, bo znowu nie chciał powielać schematów, nagrał drugą płytę z Krauss i śpiewał dla nas w Operze Leśnej. Ależ miał satysfakcję, nie musząc obsługiwać stu tysięcy rozszalałych fanów. Z przyjemnością śpiewał i kłaniał się, dostając brawa.
Tymczasem Jimmy Page, rojąc o powrocie na stadiony, powraca, ale do przeszłości - na swojej stronie internetowej wspominając, co było kiedyś („on those days”), jakby nie wiedział tego, co wie Plant: co było, a nie jest - nie pisze się w rejestr.
A mówiąc językiem muzyków: lepiej, Jimmy, nagrać nową płytę, choćby z młodziakami bez nazwisk, zagrać w klubie, niż siedzieć w domciu i wspominać, jak to kiedyś było fajnie.
Może Plant, widząc, że robisz coś nowego, zadzwoni do Ciebie i zagracie numery z przeszłości, przede wszystkim jednak coś nowego. Jimmy, co Ty na to?