To 17 września 1980 r., kiedy w Gdańsku odbył się zjazd przedstawicieli Międzyzakładowych Komitetów Założycielskich z całej Polski. Prości robotnicy powołali do życia ogólnopolski Niezależny Samorządny Związek Zawodowy, któremu nadali nazwę „Solidarność" – od słowa, które pojawiało się na plakatach strajkowych w Stoczni Gdańskiej. Miałem wtedy niespełna 10 lat, ale doskonale pamiętam każdy dzień i tę specyficzną atmosferę oczekiwania na przełom.
Nie oczekiwaliśmy jakiejś chwilowej odwilży, niemrawego przesilenia, ale potężnego huraganu zmian, spektakularnego przełomu, otwarcia granic, uwolnienia rynku, a przynajmniej jakiejś nadziei na życie w kraju, którego waluta ma jakąś wartość, a życie nie polega na ciągłej walce o zdobycie w kolejkach podstawowych produktów.
Emocjonalnie podchodziliśmy do tych wydarzeń we wszystkich polskich domach. Wtedy, późnym latem 1980 r., ja i moi rodzice mieliśmy jak większość Polaków nadzieję, że nie powtórzą się wydarzenia z grudnia 1970 r. i że nie zmuszą nas do kolejnej dekady życia w tym skansenie realnego socjalizmu.
„Solidarność", choć później tak często wyśmiewana, była naszą dumą i naprawdę dawała nadzieję na przyszłość. Jeżeli mieliśmy dogonić rozwinięty świat za naszego życia, to nie było już czasu na żadne postulowane wtedy przez prymasa Stefana Wyszyńskiego „zmiany na raty". Chcieliśmy oddechu, otwartych granic, wolnego rynku, sklepów pełnych towarów, które nam dotychczas reglamentowano na kartki, przekonując przy tym, że to najlepszy ustrój świata.
PRL było przekleństwem kilku pokoleń, zwykłym więzieniem, które potem postkomuniści próbowali wybielać. Dlatego dzisiaj nie można pozwolić na powrót na budowanie państwa monopartyjnego, niezależnie jak to jest formacja polityczna. Nie można pozwolić na powrót gospodarki centralno-rozdzielczej i socjalizmu socjalnego. Te upiory przeszłości się nie sprawdziły i nigdy nie mogą wrócić. Zawsze prowadzą do katastrofy, z której będą musiały się podnosić całe kolejne pokolenia.