Poznałem go ponad 30 lat temu, kiedy miał mniej więcej tyle lat, co ja teraz. Ja zaś wtedy miałem dwadzieścia parę. To był mądry człowiek, z wyrazistymi poglądami. Był bardzo sprawny intelektualnie, umiał przyciągnąć uwagę i zainteresować. Jego poglądy były od początku zbieżne z moimi. Utwierdzały mnie w tym przekonaniu jego książki. Dlatego wstąpienie do Konfederacji Polski Niepodległej (KPN) w 1983 roku stało się dla mnie oczywistym i właściwym wyborem. Jak się ma 18 lat – a wtedy właśnie zostałem członkiem tej partii, a były to przecież czasy specyficzne – często wybory są przypadkowe i nierzadko błędne. Tym razem jednak tak nie było. Przyciągnęła mnie jego fascynująca opowieść o Polsce Niepodległej, o tym, że to możliwe. A ona odradzała się na naszych oczach, braliśmy w tym udział, dany nam został przywilej niedostępny dla wszystkich pokoleń. Leszka Moczulskiego nie widywałem często. Przecież głównie siedział w więzieniu, działaliśmy w konspiracji, więc nie było wiele okazji. Widzieliśmy się więcej dopiero w czasie kampanii wyborczej w 1989 roku. W końcu dokonało się: kiedy przyszedł 1989 rok, czuliśmy wszyscy, że to już ostatnia prosta w tym wyścigu, że dzień jest bliski. Moczulski stanął wtedy przed dylematem, co dalej robić z tą partią, którą przecież współtworzył i której był niekwestionowanym liderem. Tradycja piłsudczykowska, zakorzeniona wśród wielu jej członków i sukces Solidarności pchały go do stworzenia jakiejś odmiany formacji socjaldemokratycznej ze związkami zawodowymi w sferze wpływów – były to owe sławetne związki zawodowe Kontra – i bełkotem socjalistycznym na sztandarach. Ale byli też inni, głównie chłopaki z Łodzi, nieliczna grupa z Krakowa, w tym i ja, którzy chcieliśmy pójść drogą amerykańskiej Partii Republikańskiej, z którą KPN miała dobry kontakt w latach 80. Wiedzieliśmy, że dla republikanów kapitalizm, wolny rynek i prywatna własność są świętościami wypisanymi na sztandarach ich partii. Ale Moczulski się wahał, próbował, rozmawiał, debatował. Zorganizował nawet pierwsze stowarzyszenie mające wspierać polskich przedsiębiorców. Spotkanie odbyło się w jednej z sal Pałacu Kultury i Nauki w Warszawie. W końcu jednak nie zaryzykował, poszedł tradycyjną drogą piłsudczykowską, próbując co prawda ograniczyć lewicowe hasła i frakcje, żeby jakoś przytulić republikanów. To się jednak nie udało. Stopniowo ci drudzy odeszli, często w ogóle zrywając na zawsze z polityką. Partii zabrakło mocnego wyrazu, wsparcia polskich przedsiębiorców i pieniędzy. Naprawdę piękna historia Konfederacji Polski Niepodległej dobiegła końca. Kiedy wspominam te czasy, to zawsze jest mi żal tego końca. Z drugiej strony może dzięki temu od wielu lat jestem poza polityką, żyjąc ciekawym życiem. Może dzięki temu Moczulski kończy swoją kolejną książkę i obchodzi 90. urodziny w dobrej intelektualnej i fizycznej formie. Choć nie wiadomo, jak potoczyłaby się historia, gdyby już na początku lat 90. powstała partia, której nowa nazwa brzmiałaby KPN, czyli Kapitalizm Prawo Niepodległość. Może nie byłoby dzisiaj w Polsce tego nieszczęsnego podziału politycznego, gdzie socjalizm jest po obu stronach barykady. Może mielibyśmy nareszcie w parlamencie i rządzie politycznego przedstawiciela tych Polaków, którzy są ludźmi wolnymi i przedsiębiorczymi. Cóż, tego nigdy się już nie dowiemy, historia poszła bowiem inną drogą. Wierze jednak, że kiedyś będą jeszcze o Leszku Moczulskim uczyć w szkołach, bo jest on wyjątkowym człowiekiem i wielkim patriotą, tylko jak zwykle w kraju nad Wisłą są problemy ze wzrokiem (nikt tego nie dostrzega).