Jak informuje Instytut Meteorologii i Gospodarki Wodnej, „tegoroczny czerwiec można uznać za miesiąc ekstremalnie ciepły termicznie, ze średnią anomalią względem warunków wieloletnich (1991–2020) wynoszącą 1,7°C”. To dziwne oświadczenie, ponieważ w 2018 roku średnie temperatury czerwca przekraczały normę na większości obszaru Polski o około 2,5 st. C, a w Polsce zachodniej nawet o ponad 3 st. C. Rekord padł we Wrocławiu, gdzie średnia temperatura przekroczyła normę o 3,2 st. C.
Można się już pogubić z tymi statystykami. W 2018 roku straszono nas, że jest ekstremalnie źle, ponieważ niedostatek opadów spowodował utrzymujący się stan suszy glebowej. Wtedy suchy kwiecień, maj i czerwiec przyczyniły się do spadku stanów wód w rzekach powodując obniżenie się przepływów poniżej wartości nie notowanych od wielu lat. Ale takie określenie jak „nienotowany od wielu lat” jest systematycznie powtarzane, kiedy tylko pojawiają się nieznośne upały, obfite opady, długotrwałe susze czy naprawdę mroźne zimy. Wówczas wszyscy dookoła w apokaliptycznym uniesieniu głoszą, że oto nadciąga globalny kataklizm klimatyczny.
Wygląda na to, że wysokie temperatury cieszą jedynie pszczelarzy i urlopowiczów. Pierwsi oczekują rekordowych zbiorów miodu, a drudzy radują się słoneczną aurą chłodząc się w jeziorach i wodach Bałtyku.
W sierpniu 2018 roku media donosiły z przejęciem, że temperatura wody w naszym morzu jest śródziemnomorska. Bałtyk był bowiem cieplejszy od Adriatyku czy Morza Egejskiego. Niektórzy w histerycznym uniesieniu zapowiedzieli, że wkrótce zniknie wiosna i jesień i zastąpią je tylko gorące lata. Tymczasem w 2021 roku, jakby na złość owym prorokom klimatycznej apokalipsy, lato skończyło się już w drugiej połowie sierpnia, a odczuwalna, chłodna jesienna aura przegoniła znad morza ostatnich urlopowiczów, zanim jeszcze rozpoczął się rok szkolny.
Trzy lata wcześniej o tej samej porze w niektórych stacjach telewizyjnych można było usłyszeć, że chłodne, rześkie lata staną się jedynie wspomnieniem. „Specjaliści” zapowiadali, że wkrótce sady jabłkowe zastąpią gaje oliwne i pomarańczowe. W pierwszym tygodniu sierpnia 2018 roku w Międzywodziu, w województwie zachodniopomorskim, temperatura wody morskiej wyniosła ok. 27 st. C. Niektórzy reporterzy czołowych telewizyjnych stacji informacyjnych poszukiwali na wodach przybrzeżnych polskiego Bałtyku przybyłych z Morza Sargassowego delfinów. W tym samym czasie podobną temperaturę wody morskiej odnotowano na wybrzeżu Morza Czerwonego w egipskich kurortach Sharm el-Sheikh i Makadi Bay, więc już głoszono, że wkrótce podwodny krajobraz Bałtyku wzbogaci się o rafy koralowe.
2018 rok był przykładem histerii klimatycznej. I w zasadzie nie ma się czemu dziwić, ponieważ ludzie od wieków uważają anomalie za znaki nadprzyrodzone, a ponieważ 2 listopada 2018 roku w bazie klimatycznej w Polanie na Podkarpaciu odnotowano absolutny rekord ciepła o tej porze roku: 24.6 st. C, to wielu ujrzało w tym oznakę klimatycznej katastrofy.
Ale czy w ogóle istnieje dowód, że następuje stałe ocieplenie klimatu w naszym kraju? Przecież zbliżone rekordy już padały, chociaż nikt ich nie kojarzył z procesem globalnego ocieplenia spowodowanego nadmierną emisją gazów cieplarnianych.
Co tak naprawdę niepokoi świat nauki w obecnym okresie ocieplenia? Przecież nie chodzi o rekordy ciepła, które się zdarzają cyklicznie co pół wieku.
Niektórzy klimatolodzy uważają, że globalne ocieplenie nasila się znacznie szybciej niż te, które występowały w przeszłości. Ta naturalna i prawidłowa zmienność jest wyprzedzana przez gwałtowne, wywołane przez człowieka ocieplenie, które powoduje bardzo poważne konsekwencje dla stabilności klimatu planety.
Oczywiście sam efekt cieplarniany jest bardzo ważny dla życia na naszej planecie. Powoduje on, że dzięki gazom cieplarnianym ziemska atmosfera zatrzymuje część energii słonecznej. Bez tego efektu Ziemia byłaby chłodniejsza o około 30 st. C , co uczyniłoby jej klimat wrogim dla życia. Problem jednak w tym, że ludzie nieustannie dodają do naturalnego efektu cieplarnianego gazy uwalniane z przemysłu i rolnictwa. Mówiąc kolokwialnie – wychwytują one więcej energii słonecznej, podnosząc wyżej temperaturę. I właśnie to zjawisko jest powszechnie nazywane globalnym ociepleniem klimatu. Ale tak naprawdę niewiele ma wspólnego z gorącymi latami i mroźnymi zimami, którymi się tak zachłystujemy co roku.
Prawdziwym problemem jest obecne stężenie dwutlenku węgla (CO2). Potrzeba setek lat, aby powrócił do poziomu sprzed epoki przemysłowej. Większość spowodowanych przez człowieka emisji CO2 odbywa się poprzez spalanie paliw kopalnych, a także poprzez wycinanie lasów pochłaniających węgiel. Inne gazy cieplarniane, takie jak metan i podtlenek azotu, są uwalniane do atmosfery przez ośrodki przemysłowe, ale jest ich znacznie mniej niż dwutlenku węgla, przez co są mniej szkodliwe dla cyklów pogodowych. Naukowcy z NASA wyliczyli, że od 1750 roku poziom dwutlenku węgla w atmosferze wzrósł o ponad 30%, a poziom metanu wzrósł o ponad 140%. Oznacza to, że stężenie CO2 w atmosferze jest obecnie najwyższe od 800 000 lat.
Tylko porównanie temperatur globalnych z poprzednich dekad pozwala nam na ocenę czy klimat rzeczywiście się ociepla. Niestety najwcześniejsze zapisy temperatur pochodzą zaledwie z końca XIX wieku. Wskazują one jednak, że średnia temperatura powierzchni Ziemi wzrosła w ciągu ostatnich 100 lat o około 0,8 st. C. Fakt ten jest tym bardziej niepokojący, że ocieplenie znacznie przyśpieszyło w ciągu ostatnich 30 lat – o ok. 0,6 st. C.
Redaktor naczelny: Paweł Łepkowski | Edytor: Marta Narocka-Harasz
Kontakt: Ten adres pocztowy jest chroniony przed spamowaniem. Aby go zobaczyć, konieczne jest włączenie w przeglądarce obsługi JavaScript.
Stale współpracują: Zofia Brzezińska, Robert Cheda, Jacek Cieślak, Zuzanna Dąbrowska, Gaja Hajdarowicz, Grzegorz Hajdarowicz, Mariusz Janik, Krzysztof Kowalski, Hubert Kozieł, Marek Kutarba, Jakub „Gessler” Nowak, Tomasz Nowak, Joanna Matusik, Justyna Olszewska, Marcin Piasecki, Paweł Rochowicz.